ks. Stanisław Pietrzak


Gdy ma się już ku wieczorowi...


Wspomnienia spod siedemdziesiątki
 (część 1)

Na 70.Część 1   Cz.2    ►Cz.3    Po 70.cz.4   Pod 90.cz. 5  Moja genealogia-od Adama  ►HOME-TROPIE
 

U W I E L B I A J ,   D U S Z O   M O J A ,   P A N A !

 

Notatki na siedemdziesiątkę (1)

(tylko dla rodziny i przyjaciół)

"Zostań ze mną, Panie, gdyż ma się ku wieczorowi
i dzień się już nachylił" (Łk. 24,19)
 

Właśnie wczoraj, 8 grudnia 2007 r., minęła mi siedemdziesiątka. Czas więc na refleksje. Akurat dziś od ks. biskupa Władysława Bobowskiego, rodaka z Tropia, otrzymałem księgę pamiątkową "Przebóstwić to co ludzkie", opublikowaną przez tarnowski Biblos z okazji pięćdziesięciolecia jego kapłaństwa i siedemdziesięciopięciolecia urodzin. Na wstępie książki - interesujące i zastanawiające wspomnienia autobiograficzne Księdza Biskupa Jubilata.

Myślę, że na podsumowania i refleksje przyszedł i dla mnie czas...

Niech te moje wspomnienia będą na użytek mojej kochanej Rodziny cielesnej, której odrobinę serca mogę poświęcać dopiero teraz, po odejściu z funkcji proboszcza parafii Tropie. No cóż, mówiono mi wcześniej, i wziąłem sobie to dosłownie do serca, że "opuści człowiek (ksiądz) ojca i matkę i połączy się ze swoją żoną (Eklezją, np. parafią) i będą dwoje jednym ciałem". Teraz jednak, kiedy od owej małżonki otrzymałem list rozwodowy, bez wyrzutów sumienia mogę poświęcić się innej "pani", swojej Familii, rodzinie, a w szczególności czterem rodom, utworzonym przez moich pradziadków: Andrzeja Pietrzaka, Szymona Janika, Jana Fiuta i Marcina Szlagę.

Tym rodom sporządzam genealogię, a teraz nadto dedykuję te swoje wspomnienia. Niech mi będzie wybaczony jednostronny i subiektywny, bo pisany nie bez emocji, obraz minionej rzeczywistości, niekonfrontowany z odczuciami innych świadków z rodziny i przyjaciół szkolnych. Jeśli zaś czasem pochwalę się czymś, i to w nadmiarze, to niech mi będzie wybaczone. Bowiem któż mnie kiedy pochwali, jeśli sam tego wcześniej nie uczynię...?
Proszę też wszystkich, znających tę przeszłość, o uwagi i zaproponowanie poprawek w tekście tych wspomnień.


1. W KRASNEM POTOCKIEM i CHOMRANICACH

W środowisku rodzinnym

Pojawiłem się na świecie jako syn Wiktora Pietrzaka i Marii z Janików w Krasnem Potockiem 8 grudnia 1937 roku - w samo święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny! Zawsze uważałem sobie to za szczęście. Odczuwałem, jakby mnie ten dzień jakoś specjalnie nobilitował!

Krasne Potockie to - jak mówi sama nazwa - ładna krajobrazowo miejscowość. Położona jest dość wysoko, częściowo na zboczu góry o nazwie Wysokie ze szczytem Litacz. Umożliwiło to mi w dzieciństwie oglądanie szerokiej przestrzeni krajobrazowej, na wschód hen daleko do Kotliny Sądeckiej, poza Dunajec i na wzgórza za Wielogłowami, Dąbrową i Kurowem; na północ zaś ku Tęgoborzy i na zachód - ku Męcinie, Pisarzowej, Mordarce i prawie Limanowej.

Najbardziej jednak wpatrywałem się w tajemniczy dla mnie masyw góry Chełm i w klęczańską Dąbrowę, z dużym kamieniołomem w centrum, gdzie mój ojciec Wiktor wylewał siódme poty, rozbijając nawet dziesięciokilowym młotem głazy skalne i ładując je na wózki. Bowiem socjalizm wymagał pracy ponad wszelkie normy i upatrzył sobie z mojego ojca zrobić "przodownika pracy". Ojciec wtedy myślał o dzieciach i o mnie na pewno, by zarobić nam na ubranka i na książki, a socjalizm myślał, że to ... dla niego. Nie okazał się mu jednak wdzięczny, nie zapłacił, a gdy przyszła pylica płuc i utracił siły fizyczne, które dotąd były jego chlubą w całym rodzie Pietrzaków, oraz dotknął go zawał serca - socjalizm nic nie pomógł! Szczątki zmarłego Taty zostały złożone na cmentarzu w Chomranicach, blisko grobu Babci. Teraz jednak spoczywają na cmentarzu w Tropiu, w małym grobowcu i dla mnie przygotowanym.

Dziadka mojego, Józefa Pietrzaka, nie widziałem i nie znam. Nawet mój Tata go nie znał, bo urodził się na kilka miesięcy przed jego śmiercią w roku 1910. Musiał być jednak pracowity i zapobiegliwy, bo już na kilka lat przed ślubem z Anną Fiut, córka Jana z Opalanej, zakupił i urządził kilkuhektarowe gospodarstwo w Krasnem Potockiem, zapewne nie przeczuwając nawet, że utworzy tu gałąź zdecydowanie najliczniejszą ze wszystkich gałęzi rodu Pietrzaków z Łukowicy. W Łukowicy właśnie, w domu pod nr 31 od niepamiętnych czasów żyje ród Pietrzaków. Pierwszy, znany mi z ksiąg metrykalnych, Maciej Pietrzak, urodził się w 1766 r.   Grobu dziadka, Józefa, niestety nie ma, bowiem owa straszna powódź w 1934 roku, która wtargnęła także na cmentarz w Chomranicach,  zabrała jego trumnę, podobnie jak kilkadziesiąt innych, i zaniosła gdzieś na nadwiślańskie błonia, albo hen ku morzu.

Babci Anny też nie pamiętam, zmarła bowiem gdy miałem niecałe cztery latka i nie było szansy nawet jej widzieć. Ale podobno dobra była to kobieta. Uczynna. Moja Mama bardzo ją polubiła i dlatego często prowadziła mnie na jej ubogi grób na cmentarzu w Chomranicach i tam mnie uczyła czci dla Przodków. Chętnie także odwiedzałem później jej dom i gospodarstwo, Krasne Potockie 9; stamtąd przecież "wystartował" ku mojej Mamie mój Tatuś, by ją w 1931 roku poślubić, co zresztą później umożliwiło mi przyjście na świat.

Mama zaś, Maria z Janików, była kobietą pełną życia i energii, w rodzie Janików podobno najbardziej urodziwą i inteligentną, zwłaszcza oczytaną. Kochała swoje dotychczasowe nowosądeckie środowisko rodzinne. Odwiedzała je, oczywiście pieszo (10 km), nieraz dwa-trzy razy w tygodniu. Tam dorabiała do utrzymania na życie dla siebie i dzieci i stale opowiadała o spotkaniach rodzinnych: o jakiejś rodzinie w Nawojowej, ciotkach z Gorzkowa, o ciociach Lelito i Pierzchale, o Sołdrach, Trojanach, Popardowskich, Biskupach z Owieczki... Teraz dopiero mam możność odnajdywać owe rodzinne powiązania, które mi kiedyś tylko szczątkowo zapadły w pamięci!

Nie dziwcie się więc moi bliżsi i dalsi kuzyni i ich potomkowie, że z takim zapałem zabrałem się do  gromadzenia naszych rodzin zarówno na stronie internetowej, jak i na rodzinnych spotkaniach. Jaki mam w tym interes? - nieraz padło pytanie. A to po prostu - żaden! Jak miłość w każdej rodzinie, bez interesu!

Ojca mojej Mamy, czyli mojego Dziadka, Stanisława Janika (może dlatego nadano mi podwójne imię Stanisław Jan?), pamiętam tylko tyle, jak go Babcia wyprowadzała w czasie ciężkiej choroby żołądka na dwór, niedługo już przed śmiercią w czerwcu roku 1941; miałem wtedy trzy i pół roczku! Z wielkim trudem odszukałem miejsce jego urodzenia; okazało się, że to w Łazach Biegonickich 17, koło Nowego Sącza. Tam nawet, w księgach metrykalnych w parafii Biegonice, doszukałem się pewnego mojego pra...pra... w linii prostej, Mateusza Janika, urodzonego i ochrzczonego 19 września 1655 r.! W rocznicę tego wydarzenia obchodzimy teraz w naszym rodzie pierwszy Dzień Janików.

Natomiast matka mojej Mamy, czyli moja Babcia, Franciszka Janikowa ze Szlagów - jak się po długich poszukiwaniach okazało - przybyła z tejże samej Łukowicy, co ojciec mojego Ojca, czyli mój Dziadek, Józef Pietrzak. Jakże smakowały mi śliwki, które niedawno, we wrześniu bieżącego roku, mogłem zerwać z drzewek rosnących w miejscu dawnego jej domu rodzinnego, w którym ona przyszła na świat! Sposępniałem, spostrzegłszy, w jakiej to biedzie mogło być! Pierwszy z moich udokumentowanych przodków Szlagów, Wojciech "Ślaga", urodził się tam w roku 1765, ale w sąsiednim domu nr 1, czyli w dworskiej leśniczówce.

Nasz dom w Krasnem Potockiem, drewniany, kryty strzechą, budowany w 1929 roku, składał się  z trzech części. Pierwsza - to sień, obora i spiżarka. Druga, środkowa, to kuchnia z żarnami, piecem chlebowym i warsztatem kołodziejskim mojego Taty. Trzecia - to izba mieszkalna. Z tego połowa kuchni i połowa izby przysługiwała dziadkom: Stanisławowi i Franciszce, a także najmłodszej siostrze mojej mamy, też Franciszce, a okresowo także dwom córkom ciotki Stanisławy. Dlatego i kuchnia, i izba zostały przedzielone przepierzeniem z desek Współczuję mojej babci Franciszce, że do swojej śmierci (w 1954) wytrzymała tyle krzyków i wrzasków nieraz od dwunastu osób, kłębiących się w ciasnocie za ścianą z desek.  A były tam dwa łóżka na spanie - dla ośmiu osób i dwa sienniki na podłodze - dla pozostałych. Szafy nie było. W kuchni też było małe łóżeczko, które nocą służyło komuś na spanie, a w dzień na rozszerzenie warsztatu kołodziejskiego. Oprócz rodziców było w końcu dziesięcioro dzieci, w tym - dziewięciu chłopców; rozumiesz, Czytelniku, co to znaczy dziewięciu chłopców do utrzymania i wychowania w rodzinie w ciasnym domu, gdzie tylko mała kuchenka z dominującym warsztatem kołodziejskim i jedna mała izba sypialniana?

Tych problemów domowych było o tyle dużo, że pochodziły nie tylko z powodu ciasnoty w mieszkaniu. W żaden sposób nie można było zaradzić trudnościom materialnym. Bowiem jakoś się zdarzyło, że nasze gospodarstwo, kupione kiedyś przez Janików, na którym rodzice hodowali tylko jedną krowę i dwie kury, było śmiertelnie zadłużone, podobno na kwotę wartości siedemdziesięciu krów! A tu nadto siostra Mamy dopomina się tzw. należnej "spłaty";  dużej kwoty od tej, która została przez rodziców obdarzona tym "majątkiem". Dopiero decyzją narodowego Banku Polskiego z lat pięćdziesiątych to niespłacone przedwojenne z czasów austriackich zadłużenie anulowano!

Gospodarstwo rolne było niewielkie. Po jednym morgu dla dziadków Janików i dla Pietrzaków. I trochę lasu. Potem doszedł jeden hektar gruntu po parcelacji dworu. Mleko więc w domu było nie rzadko, a masło i jajka mama nieraz zanosiła na rynek w Sączu. Dlatego nie pamiętam, abym kiedykolwiek dostał w domu śniadanie do szkoły. A wracało się nieraz późno po południu! Droga powrotna ze szkoły nieraz się wydłużała, bo sił brakowało albo poszukiwało się po drodze "uzupełnień witaminowych": owoców zmarzniętej tarniny lub dzikiej róży, dość smacznego głogu (z którego nadużycia chorowało się na serce) albo dzikich jabłek, zwanych płonkami.

Jako dziecko "zarobkowałem" co nieco na życie, np. tak zwaną służbą, polegającą głównie na pasieniu krów i pomocą przy żniwach lub pilnowaniu dziecka (u rodziny Tyrkielów). Szło się też na zarobek przy pracach polowych u sąsiadów. Tak odrabiało się często cudzą usługę konną w gospodarstwie Ojca.

Może dlatego i zdrowie moje nie było mocne. Np. w dzieciństwie, a były to może już lata szkolne, bardzo cierpiałem z powodu choroby uszu. Stale z nich coś z nich wyciekało, nawet za kołnierz, i bardzo swędziało. Chodziłem z Mamą do Sącza, do szeroko znanego otolaryngologa, doktora Kuśnierczyka, ale nie mógł poradzić. Zaraz po wojnie skierował do wojewódzkiego szpitala im. Narutowicza w Krakowie. Tam mi uszy na kilka dni zatkali i po kilku dniach okazało się niby, że śladu choroby nie ma. Wezwali Mamę i wyśmiali się z niej, że mi zmyśla chorobę. Gdy wróciliśmy do domu, choroba w "całej krasie" również powróciła do moich uszu. Ale urażony w ambicji do lekarzy się już nigdy z tym nie zgłosiłem, żeby mnie znów nie oskarżono, że... zmyślam. A choroba trwała i męczyła mnie prawie do dziś. Ukrywałem ją przed otoczeniem. Codziennie po kilka razy czyściłem uszy; a jeśli zaniedbałem, powstawało bolesne zapalenie, wymagające innego kilkudniowego leczenia. Aż wreszcie, kiedy ujawniło się, że mam chyba astmę, a wszystkie badania wykazały atopową alergię, zażyczyłem sobie u laryngologa leku przeciwalergicznego. I choroba uszu po dwóch tygodniach znikła prawie na stałe!

Inne cierpienie dotyczyło głównie nóg i rąk. Co pewien czas, nieraz przez całe lato, pojawiały się na nich bardzo swędzące bąble, a po nich, na skutek rozdrapania, strupy. W dzieciństwie leczyłem się według własnej, dziecięcej receptury. Szedłem do lasu i z pni młodszych jodeł wygniatałem rzadką żywicę. Skoro ona leczy skaleczoną korę na pniu drzew, czemu nie mogłaby uleczyć mojej skóry na nogach czy rękach. I faktycznie - leczyła! Teraz jednak mam już inną receptę. Skoro może to być alergia na pokarmy, dążę do zmiany pożywienia... I częściowo pomaga, bowiem leczy już przyczynę cierpień, a nie sam skutek.

(Dopisek w 86 r. życia. Dziś mogę dopisać pełne rozeznanie choroby: atopowa alergia ze zmiennymi objawami, z przejściową astmą kaszlową (tzw. zespół Corrao) i z atopowym nieżytem nosa związanym z nietolerancją aspiryny...)
 

Czas drugiej wojny światowej

Z czasów wojny światowej, poza widokiem dziadka Janika z ostatnich dni jego życia w czerwcu 1941, pozostało mi kilka innych wspomnień,. Jest zima 1944 roku. Niemcy niespokojni, front wyzwoleńczy się zbliża. Wszyscy powyżej chyba dziesięciu lat, także dziewczęta, kuzynki z mojego domu, są brani do kopania okopów w Marcinkowicach i Rdziostowie, w chłodzie i o głodzie. Przy tej pracy tez się traciło życie. Tata jednak postanowił się zbuntować. Gdzieś się ukrył i nie poszedł do pracy. Wczesnym rankiem Niemcy otaczają nasz dom. Wołają na ojca, żeby wyszedł z ukrycia, bo spalą dom. Staję w oknie, żeby widzieć, co się dzieje. Zobaczyłem dwóch Niemców w odległości kilkunastu metrów i ich dwie lufy karabinów, wymierzone w to właśnie okno. Mama chwyciła mnie za koszulę koszulę i pchnęła do kąta, żeby nie doszło do nieszczęścia. Nie wiem, co się stało, że Niemcy jednak, po krótkiej sprzeczce z matką w progu domu, odstąpili. A Ojciec był wtedy ponoć u sołtysa, ukryty na strychu jego domu, z którego patrole niemieckie wyruszały na wieś...

To wydarzenie utkwiło mi w jakichś komórkach mózgowych do dziś. Ono np. spowodowało, że gdy po może roku przybył fotograf, aby zrobić zdjęcie rodzinie i mnie, i w ogrodzie ustawił na stojaku aparat, skojarzył się mi on z karabinem maszynowym, który jest teraz wymierzony do Mamy. Kiedy siostra Zosia przyszła po mnie, żebym stanął z nimi do fotografii, ukryłem się pod stołem i za żadne obietnice nie dałem się stamtąd wyciągnąć. Szkoda, bo nie mam cennej pamiątki z tego czasu!

Jest ta sama zima. Spaliśmy jako dzieci po czworo w jednym łóżku (po dwóch, jak się mówiło, "w głowach", i dwóch ułożonych odwrotnie, "w nogach" łóżka).  W mieszkaniu temperatura około 0 stopni. Kulimy się pod zniszczonym dziurawym kocem. Ktoś mocno wali w ścianę: "Gaście światło, zasłońcie okna!" Mama zrywa z nas koc i zawiesza na oknie, oglądając przez dziurę w kocu, co to się dzieje na zewnątrz. Czynię to samo. Jakieś przerażające światło jakby pędziło z nieba wprost na nasz dom. A potem tylko przytłumiony warkot silników samolotu. To na pewno rakiety,  zrzut broni i partyzantów sowieckich, zapowiedź ognistej wojny!

Ale chyba na trzeci dzień najstarsi dwaj bracia znaleźli coś koło domu, w ich oczach coś jakby duże, grube wieczne pióre, tylko w całości żelazne i ciężkie. Zaczęli przy tym majstrować - może da się tym pisać? Jak wtedy huknęło! Mama zemdlała, najstarszemu bratu, Tadziowi, kawałek palca odpadł i przylepił się do ściany, młodszy, Władziu, padł na podłogę i dostał padaczki, a co się stało ze mną, który z ciekawości wciskałem głowę między majstrujących, żeby widzieć, nie wiem...; tylko w drewnianej podłodze codziennie spoglądałem w wyrwaną dziurę, nawet nie kojarząc, że we mnie powstała daleko groźniejsza wyrwa!

(Późniejszy dopisek. Dopiero pod dziewięćdziesiątkę ujawniła się mi niemal pełna prawda o tych zdarzeniach i wyjaśniły się mi niektóre moje cierpienia, zdrowotne problemy i ich sens; opiszę na swoim miejscu, w część 5.).

Nauczania w szkole jakoś chyba nie przerwano. Nawet było jakieś dożywianie! Starsi bracia od mieli nawet polecenie Mamy, żeby nie zjadali tam całej zupy, tylko przynieśli coś do domu dla małego Stasia, Jasia, Kazia i Józia, którzy do szkoły jeszcze nie chodzili i zupy nie mieli...

Wojna się kończy. U sąsiada Ludwika B. stacjonuje dwóch żołnierzy sowieckich. Było im nieźle, bo dom przestronny, a i dwie panny "na wydaniu"... Byli dość młodzi, marzyło się im zostać tu na stałe. Mieli własne zaopatrzenie w mąkę. Nawet dali ojcu jeden worek za odrobinę gorzałki domowej roboty. Jadłem wtedy pierwszy raz kluski z białej mąki. To nic, że cuchnęła pleśnią... Była to przecież prawdziwa biała mąka!

I jeszcze jedno dobrodziejstwo sowieckie spadło wtedy na mnie. Ojciec, uprawiając zagony, bardzo dbał o każdy kłos i każde ziarno, by się nie zmarnowało. Kiedy więc jęczmień dojrzał, a stada wróbli zaczęły się znęcać nad jego kłosami, Ojciec polecał mi, żebym całymi dniami pilnował tego jęczmienia przed ptactwem, aż do zbiorów. Nudna to była robota, jak na takiego malca, to ślęczenie w polu między zagonami. Kiedyś podszedł do mnie Rusek, bo tak nazywaliśmy sowieckich żołnierzy z sąsiedztwa, i zapytał:
         - Co tu stale robisz?
         - Pilnuję wróbli.
         - Wróbli pilnować nie trzeba, pilnuj jęczmienia! - I dał mi zabawkę: płaskie kółeczko z oszlifowaną kulką z boku. Pierwszą zabawkę w życiu! Jak daleko później zrozumiałem, była to obrotowa zasłonka - regulator powietrza w piekarniku, który odpadł od drzwi tzw. blatrury w kuchni u sąsiada, Ludwika. Nie szkodzi! Przecież była to dotąd jedyna zabawka dana mi przez kogokolwiek; wystarczyła na kilka godzin radości!

I jak tu było nie "kochać "Związku Sowieckiego!? Jakoś jednak nie okazałem się mu wystarczająco i długo wdzięczny, bo kiedy znalazłem się w liceum i wszystkich uczniów wpisywano do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, a mnie, uczniowi najmłodszej klasy, wręczono nawet legitymację przewodniczącego szkolnego koła, zaprotestowałem przeciw tej samowoli moich pedagogów. Protestu wysłuchano ze zrozumieniem, ale legitymacji nie przyjęto, twierdząc: Taki przyszedł rozkaz! Dodam tylko, że istnienie tego Towarzystwa było tylko fikcyjne, przy pełnej na to zgodzie nauczycieli.

Z tego wczesnego dzieciństwa pamiętam chyba pierwszą wizytę w parafialnym kościele w Chomranicach. Stałem w zupełnej ciemni, malec między wysokimi ludźmi, gdzieś pod chórem, bo Mama nie zdążyła przybyć wcześniej, aby podejść bliżej ołtarza. Była to msza roratnia w niedzielę. Pamiętam śpiewaną pieśń adwentową o Gabrielu: "... z anastazji Trójcy Świętej, tak sprawował poselstwo k' Niej ...". Długo potem zastanawiałem się, dlaczego w tej pieśni śpiewano o mojej ciotce Anastazji... (poprawny śpiew: "z majestatu Trójcy św.").

W tym okresie w długie zimowe wieczory ulubionym moim zajęciem dziecięcym  był śpiew pieśni religijnych przy migocącym kaganku naftowym, zawieszonym w progu kuchni. Podobno śpiewałem ładnie. Mama i bracia mi pomagali. Posługiwałem się książeczką-modlitewnikiem. Czyżbym umiał czytać przed pójściem do szkoły? Tego nie wykluczam!
 

Szkoła Podstawowa

Poszedłem wreszcie do szkoły, do klasy pierwszej. Nie na długo. Po dwóch tygodniach podarły mi się spodnie. Nowych nie było. Przestałem więc chodzić do szkoły, tłumacząc się przygodnym ciekawskim: "nie mam portek!

Ten rok opóźnienia w nauce bardzo mi się przydał. Kiedy po roku wróciłem do szkoły i zacząłem się bardzo wyróżniać w wynikach nauki, nie byłem z tego dumny, lecz pokornie pochylałem czoła, mówiąc sobie: przecież inni są o rok młodsi ode mnie (no, może nie rok, bo jestem "grudniowy") i nie mieli tyle czasu na przygotowanie do nauki... Moim przezwiskiem podwórkowym w szkole było "poeta". Miało ono jakieś uzasadnienie w postępach w nauce, dlatego ono raczej mnie nie obrażało.

Teraz już znam główną przyczynę mojego przyspieszenia w nauce. Otóż dwaj starsi bracia, Tadek i Władek, uczyli się w domu głośno; na głos odrabiali lekcje, na głos czytali książki. Kiedy więc udałem się już do liceum, na samym wstępie, ku wielkiemu oczarowaniu profesorki Giemzy,  zabłysnąłem znajomością łacińskich deklinacji. Popisywałem się zwłaszcza odmianą rzeczownika "puella". Cudowne to wtedy było słowo!

W sześcioklasowej szkole podstawowej w Krasnem Potockiem były tylko dwie sale na parterze, a na piętrze mieszkanie dla kierowniczki szkoły, pani Marii Zając. Był jeszcze oddział kursu dla analfabetów. Nauczanie więc miało bardzo ograniczone możliwości. Poza kierowniczką szkoły uczył mnie młody nauczyciel Czesław Pociecha, dojeżdżający codziennie na rowerze z dość odległej Męciny oraz przywożony lub przychodzący pieszo proboszcz z Chomranic, ks. Józef Lech. Lata szkolne były radosne także dlatego, że mieliśmy dużą gumowa piłkę, którą grywaliśmy w dwa ognie. Była stale przebita, ale nam to niewiele przeszkadzało. Zawsze to lepsze od szmacianki, brudnej i w ogóle niesprężystej...

W klasie II przystąpiłem do I Komunii św. Przygotowanie odbywało się przy kościele w Chomranicach z okazji nabożeństw majowych. Zaprzyjaźniłem się wtedy z dużymi lipami przykościelnymi, które dostarczały wielkich liści na strzelanie z nich na dłoni. Z uroczystości pamiętam tylko śniadanie po mszy. Było kakao i słodka bułka. Jaka radość! Zdjęć pamiątkowych nie było ani innych jarmarcznych przykomunijnych obyczajów.

W tej szkole gdzieś w czwartej-piątej klasie były też pierwsze szkolne sympatie. Taka np. Danusia O. z Brzezin - z długimi złotymi rozpuszczonymi włosami (co za cud!) i Ola C., przychodząca do szkoły w granatowym mundurku z dużym kołnierzem... Radością było, jak w pogoni za piłką mogłem się z nią poprzewracać na trawniku. Pan Pociecha kijem groził: "Teee, Staszeeek!". Przyszła Ola kiedyś do mojego domu, żeby pożyczyć tabletki od bólu głowy dla swojej Mamy, a ja skryłem się ze wstydu za róg domu, żeby mnie "sympatia" nie widziała. Wstydziłem się uczuć dziecięcych!

Z kolegów wspominam, zwłaszcza z sąsiedztwa, Andrzeja Górkę i Józka Wójsa, syna mojej chrzestnej matki, następnie Wojtka Króla, syna owej ciotki Nastki, który lubił się ze mną podzielić kromką chleba na pauzie, i innego kuzyna, Józka Pietrzaka od Walentego. Z tym ostatnim doszło kiedyś na podwórku szkolnym do takie rozmowy: - Kim chcesz zostać po szkole? -pytam. - Kowalem - odpowiedział. Bardzo się mi go żal zrobiło, że nie planuje być księdzem. Ja przecież księdzem bym chciał być! To był chyba pierwszy u mnie objaw kiełkującego powołania.

Równocześnie ukradkiem, zwłaszcza w okresie świątecznym i wakacyjnym, podpatrywałem chomranickich kleryków. Byli nimi: starszy Marian Poręba (późniejszy proboszcz w Piwnicznej-Kosarzyskach) i młodsi nieco rówieśnicy-kuzyni Władysław i Stanisław Wójcikowie. Najbardziej podobał się mi widok ich modlitw na klęcznikach z boku ołtarza i ich śpiewy łacińskie w ramach liturgii mszalnej.

Już w dzieciństwie lubiłem pochwały i do dziś mnie to nie opuszcza. Pamiętam, jak w klasie szóstej przygotowaliśmy się do biskupiej wizytacji i bierzmowania, a więc i do egzaminu od biskupa. Ks. Lech objaśniał trochę Modlitwę Pańską. Po tygodniu mnie odpytał. Mówiłem więcej niż on przed tygodniem. Ksiądz zwrócił się ku całej klasie i powiedział: "Jeśli tak będziecie odpowiadać przy biskupie, to będzie moje wielkie święto". Ale biskup nie postawił mi żadnego pytania i święto było średnie...

Do klasy siódmej poszedłem w 1951 roku do szkoły w Chomranicach. Blisko kościoła. Stałem się ministrantem. Z nauką łacińskiej ministrantury nie było problemu. W moich wspomnieniach tkwi stara nauczycielka Jarończykowa. Jako nauczycielka języka polskiego wpajała nam kult Mickiewicza. A tymczasem do szkoły przyszła "społeczna kontrola". Pani X, zwykła rolniczka, choć "czerwona", siedzi w klasie i przysłuchuje się lekcji. Pod koniec robi podsumowanie. "Dobrze pani uczy, tylko dlaczego ani razu pani nie wspomniała, według pryncipiów marksizmu-leninizmu, o walce ówczesnej klasy robotniczej i zmaganiu się rewolucyjnego poety z elementami burżuazyjno-obszarniczymi?" Po wyjściu jej z klasy pani Jarończyk powiedziała jedno krótkie zdanie: "Wiedźma! Taki mamy ustrój!".

Dawny nauczyciel i kierownik szkoły, Stanisław Jarończyk, był już na emeryturze. Ale nie marnował czasu. Imponował nam hodowlą jedwabników: prowadził nas pod drzewa morwowe i do gablot z jedwabnikami, gdzie objaśniał nam rozwój tych pożytecznych istot. Był modelarzem, wyrabiał modele samolotów szybowców i śmigłowców i prowadził nas na łąki dla lotów próbnych i pokazów. Wyrabiał też kalejdoskopy, demonstrując przed nami czar kolorów. Takie było jego dożywotnie hobby pedagogiczne i taka jego dożywotnia młodość, dla której ani jego brak słuchu nie był wystarczającą przeszkodą.

 

 

2. W KROŚCIENKU nad DUNAJCEM

Po ukończeniu szkoły podstawowej trzeba zacząć realizację swojego powołania. Pierwsze próby w tej dziedzinie podjęli już starsi bracia. Tadek jednak wnet został przekonany w poznańskim Towarzystwie Chrystusowym, że to pomyłka. A Władek miał ogromne kłopoty ze zdrowiem. Ileż on się  napłakał, ile potem namodlił, gdy go usunięto najpierw od michalitów w Miejscu Piastowym, a potem od kanoników regularnych w Krakowie, a on pragnął, żeby znów go gdzieś przyjęto! Patrzyłem na jego łzy, towarzyszyłem jego modlitwie... I tak wzrastało moje powołanie.

Udałem się do michalitów w Miejscu Piastowym, zdałem egzamin i zostałem przyjęty. Mama zaczęła szyć mi nową bieliznę. Ale 1 września przychodzi od nich pismo, że seminarium zostało przez państwo zlikwidowane; że wobec tego może po maturze będzie znów możliwość...

I tak zaczęło się szukanie możliwości kontynuowania nauki w sądeckich liceach. Było niestety za późno, już przecież po rozpoczęciu roku szkolnego! Ale kiedy zgłosiłem się do kierownika szkoły podstawowej, pana Pytla, po opinię, moje świadectwo szkolne, na którym były w komplecie same najwyższe oceny, spodobało się jego szwagierce, pani Gródek, później Noworolnikowej, uczącej fizyki i matematyki w Liceum Ogólnokształcącym w Krościenku nad Dunajcem. No, która szkoła, zwłaszcza poszukująca uczniów, zlekceważyłaby takie świadectwo!

I tak w roku 1952 rozpoczęła się moja czteroletnia przygoda licealna. Zaopatrzony tylko w pieniądze na bilet autobusowy udałem się do Krościenka. Zamieszkałem w internacie przy ul. Trzech Koron. Na egzaminie wstępnym w komisji był oczywiście obecny, ówczesnym zwyczajem, "czynnik społeczny". Była nim przewodnicząca szkolnego koła osławionego Związku Młodzieży Polskiej, Stasia P. Podsunęła mi deklarację ZMP do wypełnienia, pytając:
         - Kiedy się, kolego, wpiszecie?
         - Nigdy - odpowiedziałem.
         - Dlaczego?
         - Bo mi to nie odpowiada. Twarz Stasi spurpurowiała...
         - Coś ty sobie narobił - szepnęła mi później pani Noworolnik na korytarzu. Ale jak widać, wybroniła mnie jakoś i zostałem przyjęty.

Ciekawe to były czasy, czasy najbardziej agresywnego stalinizmu. Konflikt miedzy sowieckim komunizmem a "resztą świata" odbywał się nie tylko na forum publicznym, politycznym, ale także w polskich klasach szkolnych, domach i sypialniach, a nawet w wielu sercach.

Jesienią tegoż roku, chyba w ramach przygotowania do obchodów rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej, otrzymałem pisemne zaproszenie na zebranie gminne w Krościenku. Przychodzę, a tam dowiaduję się, że jest to zebranie przewodniczących kół ZMP! Zgłaszam, że nie jestem przewodniczącym, ani nawet członkiem.
         - To jak tu, kolego, weszliście? zapytano.
         - Boście mnie zaprosili - odpowiadam.
Konsternacja. Poszeptali coś miedzy sobą, padło nawet słowo: "To jakiś agent!" i pozwolili wyjść.

"To jakiś agent". Było to groźne wówczas stwierdzenie. Nieco później przecież ogłoszono "agentem" kolegę z internatu, pochodzącego z Obidzy, niejakiego Stasia S. ze szkoły zawodowej. I wnet potem zniknął. Ktoś powiedział, że nawet nie wiadomo, gdzie go zakopano!

W ramach "budowy komunizmu" postanowiono powiększyć hale w Jaworkach dla spółdzielni produkcyjnej na wypas owiec. Wycinano więc jałowce i inne krzaki, którymi porosły hale na wzgórzach po opuszczeniu ich przez wysiedlonych Łemków. Do tej "budowy komunizmu" zaangażowano oczywiście przede wszystkim młodzież. Ale z tym, że akcję wyrąbywania krzaków trzeba było prowadzić tylko w niedzielę. Rano o szóstej podjeżdżała ciężarówka pod szkołę i zabierała młodzież na cały dzień. Więc ksiądz nam odprawiał msze już o piątej. Kiedy się zorientowano, na przyszły raz wyjazd zorganizowano już o piątej i to prawie w ostatniej chwili.

W internacie w jednej sali mieszkaliśmy w pięciu. Jest noc, zgasiliśmy już światło i półgłosem rozmawiamy. Z Frankiem Chmielakiem, obecnie już emerytowanym lekarzem-chirurgiem, mającym wtedy krewnych w Ameryce, mówimy sobie o dobrobycie w Ameryce i o tamtejszej gospodarce, zwłaszcza rozwiniętej motoryzacji... Rano przed śniadaniem kierownik-wychowawca internatu dzwoni na apel. Coś się stało? Gromadzimy się w jadalni. Przychodzi kierownik, pan Zieliński, i mówi: - Pietrzak, Chmielak! Wy agenci imperializmu anglo-amerykańskiego! Nie podoba się wam nasz i radziecki ustrój robotniczo-chłopski? A przecież on wam daje oświatę i świetlaną przyszłość! To nie wiecie, że już dogoniliśmy Włochy, a za piętnaście lat prześcigniemy nawet Stany Zjednoczone? Tylko, że obce agentury trzeba wcześniej zlikwidować!". Hm, zlikwidować? Zlikwidują nas?

  Po kilku miesiącach tenże pan rozpłakał się, gdy na zakończenie roku przyszli do niego z prywatnym podziękowaniem za pracę tylko właśnie ci dwaj "agenci", Pietrzak i Chmielak. W kilka lat później pan Zieliński zmarł na gruźlicę, nie doczekawszy prześcignięcia Stanów Zjednoczonych.

Gdy byłem w klasie przedmaturalnej (klasa X), organizowano udział szkoły w pierwszomajowej manifestacji. Zadecydowano, że w pierwszym szeregu w pierwszej szóstce, ze specjalnymi sztandarami, pomaszerują szkolni "przodownicy nauki i pracy społecznej", ale obowiązkowo w koszulkach zetempowskich.
         - Nie jestem ZMP-owcem! - musiałem znów przypominać.
         - No to nie szkodzi, koszulkę jednak możesz włożyć - wyjaśniają organizatorzy.
         - Nie mogę włożyć, bo tam jest emblemat "ZMP" - powiadam.
         W przeddzień święta ma się odbyć tzw. capstrzyk, jakby próba udziału w manifestacji. Dyrektor Liceum, pan Schweiger, organizuje najpierw na podwórzu szkolnym apel i wobec "czynników społecznych" wygłasza uroczystą mowę, a w niej padły i takie słowa:
         - Ale nie wszyscy są za budową komunizmu. Bo między nami żyją np. tacy, jak Pietrzak, agent imperializmu anglo-amerykańskiego, któremu nie podoba się nasz ustrój i bojkotuje święto klasy robotniczej i chłopstwa pracującego!
         Oj, gorąco mi się zrobiło!

No tak,  zapewne musiał się tak zaprezentować, aby wobec chlebodawców nie wyglądało, że jest obojętny na "knowania agentów imperializmu anglo-amerykańskiego". Wnet potem podeszła do mnie wychowawczyni klasy, pani Noworolnik, i proponuje kompromis:
         - Damy ci zieloną koszulkę zetempowską, ale bez emblematu, zgódź się!
         - Dobrze - wyraziłem zgodę.
         I manifestacja pierwszomajowa w Krościenku odbyła się z rozbrojonym "agentem". Po dwóch miesiącach, pod koniec czerwca, podczas uroczystości na zakończenie roku szkolnego, zaproszono mnie na trybunę, czyli balkon szkolny na pierwszym piętrze, gdzie tylko nauczyciele i zasłużeni mogli przebywać, I tenże dyrektor Schweiger wobec zgromadzonej na tym samym podwórzu szkoły wręcza nagrodę książkowa, podpisaną przez niego i komitet szkolny, pod napisem: "Za wyniki w nauce, aktywność w pracy społecznej i moralne oddziaływanie na kolektyw koleżeński". Taaakie to były czasy!

Teraz, po wielu latach, dochodzę też do wniosku, że wśród młodzieży w owych czasach trudno było znaleźć porządnego ZMP-owca. Kiedy np. w sierpniu 1955 r. miał się odbyć wielki Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie, z udziałem młodzieży komunistycznej z ponad stu krajów, na wielką manifestację młodości w dniu polskim 6 sierpnia wydelegowano z Krościenka  właśnie... tylko mnie, "agenta imperializmu anglo-amerykańskiego"! Wysłany w pojedynkę, trochę się zagubiłem w tłumie ogromnym i obcą mi ideologią, ale oczarował mnie przynajmniej Pałac Kultury i Nauki, na tę właśnie okoliczność otwarty "dar Związku Radzieckiego".

Nauka w krościeńskim ogólniaku przebiegała mi barwnie, można powiedzieć - nie bez sensacji. Otrzymałem tam pierwszą w życiu, ale honorową dwóję (to wówczas najgorsza nota!) Mianowicie pani Musiałówna, polonistka, kazała w ramach wypracowania klasowego napisać jakiś opis przyrody. Otrzymałem niedostateczny. Pani profesorka tłumaczy: "To nie jest twoje, to może Żeromski, Orzeszkowa... sama nie wiem. Tak odpisywać nie wolno, więc dlatego ta dwója!". Niewiele się wymawiałem, bo taki komentarz przynosił mi tylko honor. Przypomniałem sobie wtedy, że na podwórku szkolnym w Krasnem przezywano mnie poetą. No więc coś się zaczyna zgadzać... W rzeczy samej to natchnienie literackie mogło się mi udzielić od najstarszego brata, Tadka, który też coś tworzył i deklamował, czym wywoływał u mnie wielki podziw. Profesorka jednak sobie nie bardzo dowierzała i zarządziła mi ponowne pisanie. Nie miałem jednak już takiego natchnienia, więc w końcu otrzymałem tylko czwórkę.

Zadowolona była ze mnie także rusycystka, nazywana przez uczniów Babuszką, sympatyczna repatriantka ze Wschodu. Nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że nie ucząc się języka rosyjskiego w podstawówce, co wówczas było raczej wyjątkiem, świetnie streszczałem w tym języku rosyjskie teksty literackie i rozstrzygałem problemy gramatyczne. Również w łacinie, to jest w gramatyce i tłumaczeniach, jak zeznają koledzy szkolni, byłem w ich oczach jakąś wyrocznią,  ponad kolejnych profesorów (Giemzik, Rogowski, Ryczaj).

Uważałem mimo to, że mam umysł matematyczno-fizyczny. Z okresowych egzaminów, które odbywały się niekiedy nawet co pół roku, byłem przeważnie zwalniany, ze względu na wynik pracy pisemnej albo wysoką średnią ocen.

Gorzej mi szło jednak z językiem polskim, gdy od klasy II, czyli wówczas dziewiątej licealnej,  zaczął mnie uczyć profesor Rogowski. Miał nieustanne do mnie pretensje o jakieś rzekome niekonsekwencje, że niby w innych językach jestem wyśmienity, a w języku polskim z tak wielkimi brakami, zwłaszcza w wysławianiu się i pisaniu. Bardzo się starał, żeby mnie przed maturą jakoś zablokować. Na konferencjach Rady Pedagogicznej nauczyciele toczyli boje w mojej sprawie. W archiwum szkoły przechowuje się "Protokół nr 10 z konferencji Rady Pedagogicznej odbytej w dniu 17 kwietnia 1956" . Znajdujemy w nim ciekawy fragment, który nawet opublikowano w szkolnej gazetce "Plus i Minus" Nr 23 z 30.05.2006 (wydanie specjalne), z okazji pięćdziesięciolecia naszej matury (pisownia oryginalna):

"W czasie odczytywania not wychowawczyni klasy XI zwróciła szczególną uwagę na noty ucznia Pietrzaka Stanisława. Okazuje się mianowicie, że uczeń ten, na ogól b.dobry, zdolny i bardzo pracowity, "niezastąpiony w j. łacińskim", "wyrocznie niejednokrotnie w historii", wprowadzający w zdumienie nauczycielkę j. rosyjskiego swymi postępami w tym przedmiocie, z języka polskiego ma tylko notę dostateczną. Poproszony o wypowiedź w tym względzie nauczyciel polonista twierdzi, że uczeń ma odpowiedzi ustne dobre, a nawet b.dobre, ale pisze stylistycznie źle. Na dowód swego stanowiska odczytał ostatnie zadanie klasowe wymienionego ucznia, wskazując na błędy (jeden błąd stylistyczny i jeden rzeczowy)".

Gdy z okazji uroczystości pięćdziesięciolecia matury obecna na spotkaniu aktualna dyrektor Liceum p. mgr Zofia Krępa odczytała ten protokół, koledzy spontanicznie podjęli dyskusję nad tym, jaka była  przyczyna tego prześladowania Pietrzaka przez profesora Rogowskiego. Uważano, że to z powodu niektórych moich interwencji, gdy pan Rogowski uczył nas łaciny, a ja poprawiałem jego błędy w gramatyce i tłumaczeniach. Ale osobiście wiem inaczej. Otóż chyba pod koniec klasy VIII (pierwsza licealna) władze chciały zdjąć ze stanowiska dyrektora Schweigera. Z podpowiedzi Rady Pedagogicznej pani Noworolnik poprosiła mnie, żebym poszedł do rodzin uczniów Liceum i zebrał od rodziców podpisy w obronie Schweigiera, żeby pozostał na tym stanowisku. Zadanie wykonałem, nikt nie odmówił mi podpisu! Schweigier został dyrektorem aż do naszej matury.

Po jakimś dłuższym czasie ksiądz z Krościenka robi mi wyrzuty:
         - Coś ty narobił! Mielibyście nowego fajnego dyrektora, szkoła by się odmieniła, a tak to zostaje po staremu.
         - A kto miał być tym dyrektorem? - pytam.
         - Pan Rogowski!
         - A, to tak! - pomyślałem po cichu - Już wiem, dlaczego mi ten język polski nie bardzo idzie!

Ale przebaczałem to profesorowi Rogowskiemu na bieżąco. A jeszcze raz przebaczyłem hurtem i pomodliłem się za niego, gdy pięć lat temu (2002) znalazłem w internecie Katalog Światowej Lingwistyki, redagowany równolegle w kilku językach, a w nim, w dziale antroponimii, wymienione cztery moje publikacje. Więc widocznie edukacyjne wysiłki profesora Rogowskiego nie poszły na marne.

Zaraz po maturze dwaj moi koledzy, Franek Knutelski i Marian Koterba, złożyli dokumenty do Seminarium Duchownego. A mnie było dość głupio się śpieszyć. Przecież przed maturą, żeby po raz kolejny nie drażnić tzw. czynników społecznych, wyraziłem opiekunce klasy zamiar studiowania filozofii na UJ. Starań w tym kierunku jednak nie podjąłem. Wszyscy zresztą myśleli, że jako pierwszy powinienem pójść na księdza. Franek nawet zacytował mi jakieś upomnienie od księdza proboszcza, dra Krzana : "Jutro będzie za późno!". Ale nie powiedział, o co mu chodzi. Księdza dra Krzana ceniłem bardzo za jedną rzecz. Uczył jakby w sam raz na czasy agresywnego marksizmu-leninizmu, który prowadził jawną walkę światopoglądową i nieustannie starał się podważać w naszych głowach fundamenty wiary. Więc ksiądz Krzan jako katecheta wykładał przede wszystkim apologetykę i filozofię Boga - szeroko omawiał argumenty na istnienie Boga. Bardzo to podnosiło ducha w atmosferze nieustannego zaprzeczania Boga. Ale zarazem wzbudzało we mnie chęć, żeby ludziom mówić, jaka jest prawda, kto ma rację, dlaczego trzeba wierzyć itd. Tak wzrastało moje powołanie z pewnym rysem misyjnym.

 

 

3. W NOWYM SĄCZU

Ale faktycznie, nie spieszyło mi się do tego Seminarium. Poszedłem do pracy. Pracowałem przez rok w Dyrekcji Szpitala Zespolonego w Nowym Sączu, w referacie gospodarczym. W tej pracy nie bardzo czułem się potrzebny, ale wtedy nie było to ważne. Tak samo zresztą płacono. Za pierwszą pensję kupiłem sobie trochę porządniejszą teczkę (mam ją do dziś), a za drugą - średniej jakości płaszcz. Ale poniewierka była duża. Pięć kilometrów trudnej drogi co rano do pociągu, potem pół godziny jazdy i znów kilometr do szpitala. W drodze prawie zawsze zwymiotowałem śniadanie (była to chyba alergia na mleko). Tak więc w pracy przeważnie byłem bardzo głodny. Pomagał mi niekiedy brat, który pracował w szpitalnym magazynie żywnościowym, albo siostry w kuchni szpitalnej, gdy tam zaglądałem "w sprawach służbowych". Chodziło o to, żebym miał siły wrócić tą samą drogą do domu na noc.

W tym czasie dokonał się znany przewrót październikowy w Polsce i słynna rewolucja węgierska. Kiedyś, gdy mnie w ramach studium historii stosunków kulturalnych polsko-węgierskich odwiedził w Tropiu   przygotowujący się do funkcji ambasadora Węgier w Polsce Węgier Akosz Engelmayer, mogłem mu powiedzieć, że nie tylko nasz tropski św. Świerad w XI wieku, ale także i ja coś dobrego Węgrom czyniłem, bo w 1956 roku, gdy jako pracownik sądeckiego szpitala uczestniczyłem w przekazywaniu polskiej krwi na Węgry, dla ofiar antyradzieckiej rewolucji.

 

 

4. W TARNOWIE

Może to śmieszne, ale w trakcie rozważań o swoim powołaniu i ewentualnym kapłaństwie  miałem czarujący sen. Widziałem ołtarz, przy którym stał Pan Jezus i wręczył mi swoją wizytówkę! Obudziłem się jakby nowy, uniesiony tym widzeniem. Już wiedziałem, co mam dalej robić!

Wiosną roku 1957, w tajemnicy przed rodzicami, złożyłem dokumenty do Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie. Rodzice byli zaskoczeni, gdy dowiedzieli się wcześniej od kościelnego niż ode mnie, że zostałem przyjęty do Seminarium, ale i uradowani. Egzaminu nie było, a rozmowa wstępna z ks. rektorem Władysławem Węglem była krótka. Dokumenty starczyły. One też spowodowały, że wnet po rozpoczęciu roku akademickiego zostałem przez rektora mianowany tzw. prezesem roku.

Z kilku względów czas pobytu w seminarium okazał się równie kolorowy jak okres nauki w liceum. W uroczystość Niepokalanego Poczęcia, a więc w dwudziestolecie moich urodzin, odbyły się moje obłóczyny, czyli przywdzianie stroju duchownego.

Wtedy też, aby ułatwić sobie przyszłe życie kapłańskie, złożyłem prywatny ślub całkowitej i dozgonnej abstynencji od jakiegokolwiek alkoholu i papierosów. Choć taka całkowita abstynencja w niektórych środowiskach, także kapłańskich, bywa postrzegana jako dziwactwo, tej decyzji nie żałowałem nigdy. Utwierdziłem się w niej, gdy całe pierwsze kleryckie wakacje poświęciłem na studium alkohologii, zwłaszcza moralnej odpowiedzialności za nałóg pijaństwa (przestudiowałem rozprawę doktorską ks. Lisowskiego na ten temat). Słabość niektórych moich kolegów wobec obyczajów alkoholowych, wtedy bardzo silnych, praktykowanych gdzieniegdzie także podczas kolędowania i przy pracach budowlanych w parafiach, doprowadziła ich do nieszczęść. Podobno alkohol buduje wspólnoty, także parafialne, ale wolałem temu nie dawać wiary!

Drugim moim seminaryjnym hobby było ponad miarę umiłowanie wiedzy, tak dalekie, że rzadko miałem normalne wakacje wypoczynkowe. Drugie wakacje poświęciłem studiowaniu argumentów za istnieniem Boga. Tym tematem zaraził mnie mój licealny katecheta, proboszcz w Krościenku, ks. dr Bronisław Krzan; dostrzegałem aktualność tego zagadnienia. Przestudiowałem zwłaszcza literaturę, poświęconą dowodowi kinetycznemu na istnienie Boga, czyli tzw. "pierwszą drogę" św. Tomasza. W napisanej pracy seminaryjnej z metodologii pracy naukowej ośmieliłem się skrytykować sceptycyzm ks. prof. Kazimierza Kłósaka z Krakowa, wyrażony w książce "W poszukiwaniu pierwszej przyczyny". Nawet wysunałem jakąś swoją propozycję wyjścia z tego sceptycyzmu. Księdzu profesorowi Piotrowi Bednarczykowie, późniejszemu biskupowi, bardzo podobało się to moje studium.

Profesor logiki i filozofii ks. Leopold Regner podsunął mi jakiś niemieckojęzyczny tekst średniowieczny, który miał być przekładem utworu starożytnego filozofa Plotyna, żebym się na ten temat wypowiedział. Wydałem na ten tekst wyrok: to falsyfikat! To mi zjednało uznanie i tego profesora. Miał jednak potem do mnie żal, że nie wybrałem jego seminarium filozofii.

Wybrałem natomiast seminarium z dogmatyki u znanego, i w naszym środowisku niemal legendarnego, ks. profesora Jana Bochenka, proboszcza parafii katedralnej w Tarnowie. Po rozmowie podsunął mi "mój" temat: "Zbawienie pogan według A. Strauba". To ważny odcinek zagadnienia, wyrażającego się w zasadzie: "Poza Kościołem nie ma zbawienia". Napisałem kilkudziesięciostronicową rozprawkę, która bardzo ucieszyła ks. profesora Bochenka. Potem koledzy z dwóch starszych roczników pytali mnie: Coś ty napisał takiego, że profesor Bochenek stale to nosi w swojej aktówce na wykłady i na egzaminach zadaje nam pytania, zaglądając do tej pracy?" Wspominał o tym i kolega Franiu Knutelski na uroczystości pięćdziesięcioleciu matury.

Drugim moim hobby w czasie pobytu w Seminarium był śpiew. Śpiewałem w dwóch chórach: czterogłosowym i scholi gregoriańskiej. Chwilami się podobno wydzierałem, ale to nie przeszkodziło, że przez jakiś czas funkcjonowałem jako solista Seminarium. Wyciągałem do "b" lub "h" wysokiego! Zmartwił się trochę ks. prefekt Jan Dudziak i po jakiejś akademii z moim śpiewem podszedł do mnie i upominał: "Żeby ci woda sodowa do głowy nie uderzyła!". Faktycznie, trochę mi jakoś uderzyła, bo nawet później, gdy na piątym roczniku zachorowałem na ciężką chorobę płuc i trzeba było płuca bardzo oszczędzać, mieszkając przez wiele miesięcy w seminaryjnej separatce, w samotności wyśpiewywałem albo "Ojcze nasz" Moniuszki, albo "Ave Maria" Schuberta lub Bacha-Gounoda, wyciągając do wysokiego "h", albo znów: "O Chryste, zwróć swą bolesną głowę w cierniowej koronie ku duszy biednej, nieszczęsnej..." (ta pieśń do dziś kojarzy się mi z ówczesną moją przykrą sytuacją).

To, co mi nadto również wtedy "uderzyło do głowy", to miłość do liturgii. Do liturgii jako kultu i służby Bożej, a nie do rubryk i rytu, choć tych dwóch rzeczy nie można oddzielać. Moją zasadą było i jest: "Celebrować nie tyle według rubryk, co według zasad i idei wyrażanych w tych rubrykach". Ale w środowisku często nie rozumie się tej zasady i dlatego dążenie do celebry według zasad i idei wyrażonych w rubrykach ocenia się jako rubrycystykę, czyli chorobliwą dokładność w przestrzeganiu litery prawa liturgicznego. Przeżyłem to gorzko na swojej skórze już w Seminarium.

Otóż gdy jako prezes piątego roku studiów zostałem zamianowany przez ks. rektora  jakby prezesem wszystkich sześciu prezesów (nazywano takiego kaplicznym, gdyż głównym jego nowym zadaniem była troska o liturgię w kaplicy seminaryjnej), musiałem trochę dokładniej przestudiować ówczesne zasady liturgiczne. Z łaciną nie miałem problemu, więc łatwo wyczytałem, chyba u Gatterera, że o ilości świeconych świec w czasie mszy nie decyduje godność celebransa, np. prałatura, lecz ranga uroczystości. Stąd zawnioskowałem, aby w zwykłe ferie świecono dwie świece, w obchodach świętych - przeważnie cztery, a w święta i uroczystości - sześć itd.

Ale te zasady zderzyły się z dotychczasową praktyką w Seminarium, według której o ilości świec na mszy decydowała godności celebransów, a nie ranga obchodów. Powstała niesamowita wrzawa, wprost burza. Wycofałem się więc z tej nowej praktyki, ale zasad, gdy mnie prowokowano, nadal broniłem. Z tego powodu podniecenie środowiska trwało nadal. Przez jakiś czas nie było innego tematu, jak świece na ołtarzu. No, takie zachowania są charakterystyczne i zrozumiałe dla małych środowisk zamkniętych. Ale ta nagonka na mnie przetrwała mój pobyt w Seminarium i poszła za mną na parafie. Czułem się niekiedy jak ta Jagna z filmu "Chłopi", na którą wieś urządziła fanatyczną nagonkę i, nie pytając o co chodzi i czy to prawda, związali ją powrozem, położyli na furę gnoju i wywieli poza wieś. Jeszcze w czasie ostatnich rekolekcji kapłańskich, gdy po koncelebrze zapytałem, czy to dobrze, że do ołtarza przyniesiono hostie już połamane w zakrystii, a nie w czasie mszy podczas śpiewu "Baranku Boży", jak przewidują zasady, teologia i tradycja mszy, starszy kapłan odpowiedział: "Tyś nadal rubrycystą, jak byłeś w seminarium!".

Innym moim dziwactwem było umiłowanie "pustyni". Kiedy np. zbliżały się wyjazdy na ferie świąteczne lub wakacje, w Seminarium powstawała kilkudniowa gorączka wyjazdowa. Niektórzy koledzy nawet starali się o zwolnienia z ostatnich wykładów, by mogli wcześniej wyjechać. Dziwili się  mnie, że do tego podchodziłem spokojnie, wyjeżdżając niekiedy dopiero na drugi dzień rano. Dlaczego? Bo jakoś dopiero wtedy, gdy wszyscy wyjechali i w dużym gmachu seminaryjnym powstawała pustynia, z zasady przeżywałem moment wielkiej modlitwy, prawie cały czas spędzając tylko w kaplicy przed Najświętszym Sakramentem. Tych przeżyć osobistej modlitwy i jakiegoś bezpośredniego kontaktu z Bogiem nie doznałem nigdy w modlitewnym tłumie kleryków, a tylko częściowo po powrocie do rodzinnego domu i podczas samotnego pobytu w przyrodzie, np. w lesie.

Coś podobnego przeżywałem jeszcze daleko później, w Tropiu, kiedy nie mogłem jakoś oderwać się od modlitwy, nawet wśród zajęć. Radością dla mnie było nawet to, co mnie przedtem szalenie denerwowało, długie oczekiwanie w drodze na prom, bo ono umożliwiało przeżywanie daru modlitwy. Dopiero później zrozumiałem, że to była specjalna łaska Boża na czas, gdy uderzą we mnie potężne przeciwności ze strony niektórych ludzi; dzięki tej modlitwie nie zdołają rozbić mojego ducha. Nieraz ludzie, najczęściej ładne panie,  zapytywali mnie, czy jako ksiądz i celibatariusz nie czuję się samotny. Nie, nie znam, co samotność. To obce dla przeżycie. Ale jej się boję. Bo może mnie ona dotknąć, gdy utracę świadomość bliskości Boga, przyjaźni Chrystusa. Współczuję samotnym, zwłaszcza w chorobie i starości, niemodlącym się ateistom.

Miałem jeszcze inne momenty w Seminarium, które oddziałują i na dzisiejszą moją postawę, przeżycia lub wspomnienia. Na trzecim roku studiów, pełny życiowych pasji i przygotowując się do tonsury i niższych święceń, nawet nie zauważyłem, że jestem ciężko chory. Dopiero przy obiedzie któryś z kolegów zauważył:
         - Staszek, to już chyba twój trzeci obiad, podczas którego nic nie jesz!
         - No, trochę mnie brzuch boli - odpowiedziałem.
Zawołano lekarza, stwierdził stwardnienie prawie całej powierzchni brzucha i znaczną temperaturę. Nie było wątpliwości - to wyrostek robaczkowy, niestety - ratunek daleko spóźniony. Natychmiast do szpitala. Umieszczono mnie na sali, takiej nalbliższej przyszpitalnej kostnicy, w asali z której wracało się do rodzin przeważnie w ... skrzynce. Jeden chory na raka (nałogowy piwosz), w ostatnim stadium rozkładu wątroby, inny z nieuleczalną gangreną w całej nodze, trzeci po operacji płuc w ostatnim stadium nowotwory (tak nałogowy palacz, że palił nawet tam, pod kołdrą; kołdra się zapaliła i zadymiła całą salę z leżącymi po operacjach chorymi; kaszel taki, że aż pooperacyjne szwy nam krwawiły!). No i ja, niby zwykły wyrostkowiec! W Seminarium klerycy modlili się za kolegę przebywającego w szpitalu "in gravi nesessitate", co oznaczało: 'w niebezpieczeństwie śmierci'. Wśród kleryków powstał popłoch. W tym samym dniu trzech z nich poddało się badaniom, a jeden zażyczył sobie pobytu w szpitalu. Ale mnie o moim stanie raczej nie informowano, nic "ciekawego".

Operacja była niemożliwa, bo z powodu dużego ropnego nacieku nie było dostępu do jelit; były zresztą jakby pozlepiane naciekiem. Ostry dyżur trwał przy mnie przez wiele dni. Ale leczenie pod workiem z lodem na brzuchu, udało się. Po kilku tygodniach zrobiono operację i wkrótce wypisano do domu. Wróciłem do Seminarium, ale już w drodze - z gorączką 39 stopni! Okazało się, ze znowu naciek ropny. I dalsze leczenie, łącznie dwa miesiące. A w tym czasie koledzy mieli tonsurę i dwa mniejsze świecenia.  Beze mnie. Przyjąłem je później, jako "samotnik".

Już po dojściu do sił kilka miesięcy później kolejna bieda - zapalenie opłucnej. Parę zastrzyków, parę tabletek i pozostawiono mnie jako wyleczonego.

Tymczasem była to tylko uwertura do ciężkiej choroby płuc. Wiosną na piątym roku studiów trzeba się było odseparować od otoczenia i wykładów seminaryjnych, przez kilka miesięcy przyjmować codziennie po dwa zastrzyki streptomycyny i garściami zjadać tabletki. Święcenia diakonatu mnie tymczasowo ominęły. Przyjąłem je nieco później, znowu w pojedynkę. Profesorzy na szczęście traktowali mnie z niezwykłą życzliwością. Profesor psychologii ks. biskup Piotr Bednarczyk, profesor dogmatyki ks. Jan Bochenek, profesor teologii moralnej ks. Władysław Bochenek, czy profesor prawa kościelnego ks. Ignacy Dziedziak - przychodzili do mnie do łóżka na rozmowy naukowe, które zaliczali mi jako egzaminy. W połowie szóstego roku studiów stawałem się powoli normalnym uczestnikiem życia Seminarium, przygotowując się do opóźnionego święcenia diakonatu, a później kapłaństwa.

Sakrament kapłaństwa był poprzedzony tygodniowymi rekolekcjami. Święceń udzielił nam ks. biskup Jerzy Ablewicz w przestronnym kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa w Tarnowie, w sam dzień świętych apostołów Piotra i Pawła, 29 czerwca. Niezapomniana chwila to leżenie na posadzce kościoła twarzą do ziemi, gdy kościół śpiewa za kandydatów błagalną Litanię do Wszystkich Świętych. Ile wtedy z młodych serc, stających się kapłańskimi, poszło do nieba  ślubowań, postanowień, przyrzeczeń i próśb! A potem przekazanie władzy konsekrowania Eucharystii i przebaczania grzechów...

Po obiedzie - spotkanie z rodzicami i przybyłymi gośćmi. Mama mi wtedy powiedziała coś, czego wcześniej nie rozumiała, że przy moich narodzinach akuszerka ogłosiła sensację, że pojawiłem się na świecie w jakimś czepku, czego nigdy dotąd nie widziała...

O godzinie 1700, na specjalnym spotkaniu, podziękowaliśmy ks. biskupowi za sakrament i otrzymaliśmy od niego potrzebną jurysdykcję kapłańską do rozgrzeszania penitentów w imieniu Chrystus i Kościoła.

Radość kapłaństwa całą mocą ogarnęła mnie dopiero dnia następnego, gdy już okolicznościowe emocje trochę opadły. Mogłem już sam celebrować Mszę św., zasiąść w konfesjonale... Przeżywałem to w Rzezawie, gdzie ks. proboszcz, dawny duszpasterz w Chomranicach, postanowił skorzystać z moich święceń w tygodniu oczekiwania na prymicje, by sam mógł się udać na kilkudniowy wypoczynek.

Prymicje to pierwsza msza nie w życiu, lecz tylko w rodzinnej parafii, wśród swoich. Jest to zarazem jakby pożegnanie z rodziną. Bo przecież słowa o małżonkach, którzy muszą opuścić ojca i matkę, by połączyć się z nowym "kochaniem" odnosi się jeszcze bardziej do księdza. Rodzina nie szkoli syna na księdza dla siebie, tylko dla diecezji, dla Kościoła. Dlatego słusznie, inaczej niż na świeckich studiach, koszty studiów i pobytu w seminarium pokrywa nie rodzina, lecz cała diecezja. Rodzina może, a nawet powinna jakoś nadal wspierać moralnie młodego księdza rodaka, ale nie może go zawłaszczać, tak samo jak i w przypadku małżeństwa. Dlatego prymicje są świętem tak wdzięczności rodzinie i krewnym, jak i pożegnaniem z nimi. W moim życiu to rozstanie było niemal dosłowne i na ponad 43 lata.

Z Seminarium wszedłem w kapłańskie życie z hasłem: Nie daj Boże, abym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa (Gal 6,14). To właśnie hasło było wypisane na moim obrazku prymicyjnym. Nasz seminaryjny ojciec duchowny, a potem rektor Seminarium, ks. J. Pasterski, mówił, że jest jedna modlitwa, która w życiu kapłańskim zawsze się urzeczywistnia - to modlitwa o krzyż. Kto o krzyż się modli, kto krzyż przywołuje do siebie, zawsze go w życiu kapłańskim będzie miał; oby tylko był umiłowany!  Z tą właśnie,  wypróbowaną i doświadczoną już w Seminarium, miłością krzyża wyruszyłem w "świat".

 

 CZĘŚĆ 1  CZĘŚĆ 2  CZĘŚĆ 3 ►  Po 70. ► MOJA GENEALOGIA HOME-TROPIE
 

 

DZIĘKUJĘ!
JESTEŚ MIŁYM

GOŚCIEM
NASZEJ WITRYNY!


Do strony Pietrzakowie. Genealogia. Pietrzak
Do strony Fiutowie i Kurczabowie. Genealogia. Fiut. Kurczab. Bołoz
Do strony Janikowie. Genealogia. Janik
Do strony Szlagowie. Genealogia. Szlaga/Ślaga
Powrót do Strony głównej witryny TROPIE

 

Nasze Menu. Startuj ze Strony Głównej!

TROPIE - kościół i sanktuarium
śś. Świerada i Benedykta

Wioski
w parafii Tropie

Kościoły i święci
w regionie

Polsko-słowacko-
węgierskie braterstwo
kościołów i szkół

 STRONA GŁÓWNA
 Topografia Parafii
 Święci Pustelnicy
 Kalendarium histor.
 Zwiedzamy kościół
 Relikwie w kościele
 Zwiedzamy pustelnię
 Zwiedzamy parafię

 Wydarzenia nowe
 Ogłoszenia niedz
 Refleksje aktualne
 Informacje stałe
 Literatura naukowa
 Kontakt z nami
 Ulubione strony
 Okolicznościowe

 Tropie SzP
 Roztoka-Brzeziny SP
 Witowice Dolne
   SzkołaPodst.WD
 Witowice Górne
 Wytrzyszczka SzP
 Będzieszyna
 Najdawn. dzieje 

 Parafie, kościoły itd.
 Dekanat Czchów
    Kościoły i święci DC
 Dekanat Ujanowice
 Dekanat Zakliczyn
 Parafie nad jeziorami
 Konkurs regionalny

Tropie - ojczyzna
Nitra katedrála Zobor
Skalka nad Váhom
Nitra základná škola
Trenčn základná škola
Skalité základná škola
Witowice Dolne szkoła
Wytrzyszczka szkoła

WbM. ks.St.Pietrzak;  pietrzakstan29@gmail.com ;  tel. 601 918 322;  Copyright by Parafia Tropie

Str.pryw.-genealog. PIETRZAKOWIE.Pietrzak, JANIKOWIE.Janik, FIUTOWIE, SZLAGOWIE       Nadto: Gierałt.GIERAŁTOWIE