|
◄ CZĘŚĆ
1
◄ CZĘŚĆ
2 CZĘŚĆ 3
Po 70.
►
MOJA GENEALOGIA
►
HOME-TROPIE
►
11. W TROPIU
Posłanie i początek służby
16 października 1980 roku, akurat w drugą rocznicę wyboru Jana Pawła II na Stolicę Piotrową, postanowiono rozwiązać problem już dziesięciodniowego wakatu na proboszczowskiej "stolicy" w Tropiu po śmierci lubianego i zasłużonego, wieloletniego proboszcza, ks. Władysława Sołtysa.
Okoliczności wskazywały, że księdzu biskupowi ordynariuszowi bardzo zależało na Tropiu. W kancelarii było trzech księży biskupów: bp ordynariusz J. Ablewicz, bp P. Bednarczyk jako odpowiedzialny za sanktuaria w diecezji i bp. W. Bobowski jako rodak z Tropia i bezpośrednio zainteresowany kultem św. Świerada, też przecież rodaka z Tropia.
Ks. biskup wskazał mi ogólnie na obowiązki proboszcza w parafii, następnie na zadania kustosza sanktuarium, którym trzeba się dogłębnie zająć, w tym obsługą pielgrzymów i zgłębianiem tej frapującej historii, która została zakodowana w tropskich zabytkach i tradycji, wreszcie tym nadzwyczajnym zadaniem, jakim będzie przygotowanie i zorganizowanie jubileuszu 900-lecia kanonizacji Świętych Pustelników Świerada i Benedykta, w 1983 r., z uczestnictwem całego Episkopatu. Wskazał też ks. biskup, jakie to inwestycje trzeba będzie wykonać wcześniej, by ten jubileusz mógł się odbyć i to w tych ogólnych warunkach zewnętrznych, jakie istnieją. Zaproponował pojechać do Tropia, oglądnąć, zastanowić się, pomodlić się tam i zgłosić się następnego dnia po dokument nominacji. Ofiarował mi książkę J.T. Milika "Święty Świerad", bym przestudiował i może zrobił coś dla rozwikłania tej emocjonującej zagadki Świętego Świerada.
Uczyniłem zgodnie z propozycją. Urzędowo probostwo objąłem 22 października. Tak rozpoczęła się ta moja fascynująca przygoda z Tropiem i Świętym Świeradem, chwilami porównywalna do sportu ekstremalnego, który dostarcza tyleż adrenaliny, co bólu zdruzgotanych kości.
Pierwszy problem, który zauważyłem po moim przybyciu, to braki inwentarzowe na probostwie. Zmiana warty na plebanii nie zawsze służy jej dobrze. Obiekt i gospodarstwo zostały dość dokładnie ogołocone z tego, co się dało zabrać; a zabrano nawet koryto do karmienia świń. Zabrano zasadniczo wszystko, co miał nabyć mój poprzednik - bo skoro on sprawił, to należy do jego spadkobierców. Pamiętam, że w pewnym momencie podczas protokolarnego odbioru probostwa musiałem owym spadkobiercom zaproponować: "To zabierzcie i tynki w kancelarii, bo za jego służby zostały one nałożone na mur!".
W niedzielę inauguracyjną zauważyłem, że ten kościół, przecież bardzo mały jak na potrzeby parafii o 2400 wiernych, tylko podczas głównej mszy był wypełniony ludźmi. Na nabożeństwie różańcowym przy dobrej pogodzie i pod koniec października było obecnych tylko czworo ludzi. Ilość komunii rocznie - mimo posoborowego ożywienia w jej praktykowaniu - tylko 35 tysięcy. Widocznie istnieje tu jakiś problem lokalny: obojętność religijna, czy trudny dostęp do kościoła? Potem okazało się, że obojętność religijna - umiarkowana, ale trudny dostęp do kościoła - rzeczywiście ponad wyobrażenia. Odległości do 8 km, brak środków komunikacji, wyboiste drogi, ogromna awaryjność ówczesnego promu i jego obsługi, niestabilność i ogólny stan techniczny wiszącej kładki dla pieszych na Dunajcu itd. Podczas którejś wizytacji musiałem ks. biskupowi powiedzieć: "To cud, że ta parafia jeszcze istnieje w takiej całości. A ten cud sprawiają: nasz rodak Święty Świerad i ów zasłużony kościółek. Jednego i drugie ludzie nasi nie opuszczą!".
Po miesiącu odbyły się wolne i powszechne wybory do Rady Parafialnej. W tej formie były to pierwsze wybory w diecezji. Przyjąłem dokładnie wszystkie kandydatury, wysunięte przez ludność. Liczyłem na działania zespołowe. Dotąd przecież, już jako wikariusz, miałem przy sobie wiele zespołów. I nie wyobrażałem sobie inaczej pracy proboszcza. Nie wyobrażałem sobie jednak, że w takiej grupie może się pojawić kilku agentów ówczesnych tajnych służb, którzy nie okazali się specjalistami od ułatwiania mi życia...
Obsługa pielgrzymów
Ponieważ pod kościół przybywali od czasu do czasu pielgrzymi czy turyści, aby nie wiązać się zbytnio z kościołem trzeba było opracować automatyczny przewodnik magnetofonowy, którego obsługę można by powierzyć nawet niefachowcowi - kościelnemu lub gospodyni plebańskiej. Już pierwsza jego wersja, uruchomiana przez turystę tylko przez naciśnięcie guzika na drzwiach kościoła, spotkała się z wielkim uznaniem i została pochwalona w książce "Trasy", napisanej przez redaktorkę Tygodnika Powszechnego i Polskiego Radia, Ewę Szumańską. Jego usterką było to, że stał się on wnet interesującą zabawką dla dzieci, które załączały sobie urządzenie tylko dla efektu, by zaraz potem pójść sobie precz, co nam przysparzało tylko nowych zajęć i niszczyło urządzenie. Kolejne więc wersje musiały zostać zaopatrzone w aparat wrzutowy na monety.
Oczywiście ta forma obsługi pielgrzymów tylko ułatwiała pracę, ale nie eliminowała konieczności stałego dyżurowania przy kościele. Początkowo, gdy na plebanii mieszkała moja Mama, kościelny i staruszka gospodyni, mogłem sobie pozwolić na nieobecność. Ale potem, gdy gospodyni zmarła, kościelny musiał być zwolniony z powodu zdrowia, a i Mama moja też zmarła, konieczność zmusiła mnie, żeby stale być przy kościele niby piesek na łańcuchu przy budzie i usługiwać niezapowiedzianym pielgrzymom, czy przygodnym turystom. Ci jednak bardzo rzadko rozumieją, że małych parafii wcale nie stać na jeden-dwa etaty stałych dyżurnych przy kościele dla ich obsługi. I nie rozumieją, że na płatną obsługę parafia musi zdobyć jakiś fundusz - od nich, od turystów właśnie. Stąd niekiedy słyszało się argument "oburzonych", znany zresztą wszędzie w Polsce, gdzie są kościoły zabytkowe i co znamy z internetowych forów: "My chcemy się tylko pomodlić, a do kościoła wchodzi się za darmo!". Najbardziej denerwowało, gdy otwierało się kościół turystom niby dla modlitwy (dlaczego akurat w Tropiu?), a ci tylko się fotografowali na tle tabernakulum, obrazów i rzeźb. Rola księdza sprowadzała się wówczas do funkcji, powiedzmy, otwieracza butelek pepsi.
Mimo to nie zapomnę słów uznania, znaków wzruszenia i wielokrotnych powrotów do Tropia tych turystów czy pielgrzymów, którzy przybywali tu świadomi celu i dali się obsłużyć zgodnie z naszymi, wypróbowanymi metodami. Była to nieraz olbrzymia nagroda za stałe dyżurowanie, za rezygnację z życia towarzyskiego czy częstszych kontaktów z księżmi, a także za utrudnienia w pracy poza kościołem.
Litanie, modlitwy i pieśni do Świętego Świerada, cotygodniowa nowenna
To ważne, aby kult świętego Patrona i zarazem Rodaka żył i rozwijał się w konkretnych formach pobożności ludowej, paraliturgicznej. Początkowy materiał, w postaci trzech pieśni oraz jednej, napisanej przez bpa Bobowskiego litanii i kilku jego modlitw, stanowiły dobrą bazę wyjściową dla idei stałego nabożeństwa ku czci św. Świerada. Ta właśnie idea wywołała potrzebę dalszej twórczości. Powstała więc druga litania i kilkanaście dalszych pieśni. Służą one cotygodniowej nieustającej nowennie, a także nabożeństwom pielgrzymkowym w kościele czy przy pustelni. Ta nowenna była istotą nabożeństwa dekanatu czchowskiego w tarnowskiej katedrze z okazji Jubileuszu 200-lecia naszej diecezji w roku 1987; nasi święci są przecież jej patronami! Powstały też teksty błogosławieństw miodu i orzechów ku czci św. Świerada, corocznie praktykowanych z okazji lipcowej uroczystości odpustowej i Środy Popielcowej.
Kalwaria Polskich Świętych
Kolejną inwestycją w tym czasie była Kalwaria Polskich Świętych. Z myślą o nadchodzącym wielkim Jubileuszu i o wzrastającym ruchu pielgrzymkowo-tyrystycznym trzeba było uzupełnić sanktuarium także taką inicjatywą na drodze powrotnej od pustelni czy źródła - ku kościołowi. Dwaj sąsiedzi kościoła, właściciele lasu, udzielili pozwolenia na przerąbanie gęstwiny drzewnej, przekopanie ścieżek i ustawienie słupków z obrazami Drogi Krzyżowej oraz opisami, jak poszczególne momenty męki Pańskiej znalazły odbicie w życiu wspominanych tu kilkunastu polskich świętych i błogosławionych. Ta Kalwaria Polskich Świętych, pamiątka obchodów 900-lecia kanonizacji śś. Świerada i Benedykta, stała się ulubionym miejscem na okresowe nabożeństwa parafialne, a także dla grup oazowych i pielgrzymek, i dla indywidualnych pielgrzymów czy turystów. Zachwalało ją wielu, a szczególnie ks. arcybiskup Jerzy Ablewicz, który kilkakrotnie tą drogą pobożnie pielgrzymował.
Niestety, tylko do czasu, gdy dwaj kandydaci do bierzmowania, poruszeni zwykłym zaburzeniem emocjonalnym swego wieku (a może pokusą od Złego), zamiast na swoje nabożeństwo do kościoła w pierwszy piątek miesiąca, udali się tą trasą pielgrzymkową, by zniszczyć przydrożną studnię sąsiada, J. Sułkowskiego, znieważyć źródło św. Świerada i roztrzaskać osiem stacji na leśnej drodze krzyżowej. Odtąd ta Kalwaria Polskich Świętych nie odzyskała swojej pierwotnej świetności.
Gospodarstwo rolne
Ogromnym problemem pierwszych lat proboszczowania w Tropiu była żywność. Przecież to czasy socjalizmu i kartek na żywność! Przydziały kartkowe nie przewidywały żywienia gości czy robotników, których wówczas przy kościele i obiektach parafialnych codziennie przybywało. Dla nich dysponowałem tylko swoją kartką na mięso, a zwłaszcza na masło i cukier, których od jakiegoś czasu wcale nie używałem (przydział na papierosy wyrzucałem do Dunajca). Warto dodać, że w tym czasie zdobycie węgla dla ogrzania sali katechetycznej na wiejskich parafiach było uzależnione albo od dezaprobowanego przez Kościół zarejestrowania, albo od oddania odpowiedniego tucznika do punktu skupu. Trudność tkwiła jeszcze i w tym, że gospodarstwo rolne należało do proboszcza, a sala katechetyczna do parafii; pozostała więc kwestia prawna, trudna do rozwiązania!
W każdym razie zachodziła wielka potrzeba zintensyfikowania gospodarstwa rolnego. Zresztą były to czasy kultu pracy na roli. Religijnym wyrazem tego kultu było powstanie wtedy u nas zwyczaju odpustowego błogosławienia dojrzewających kłosów zbóż. Aby być rolnikiem nie tylko pobożnym, lecz także mądrym, zakupiłem sobie fachową literaturę z rolnictwa, hodowli i warzywnictwa, w tym także podręczniki akademickie. Zrobiliśmy pewne inwestycje modernizujące. Sam pracowałem na roli, zwłaszcza w okresie późniejszym, bardzo wiele, własnoręcznie (co przypłaciłem później kontuzją kręgosłupa i ciężką alergią na chwasty - pokrzywką skórną).
Dopiero po latach, gdy z ołówkiem w ręku porównałem wydatki pieniężne i własną robociznę z uzyskiem z rolnictwa, okazało się, że najmądrzej będzie płacić podatek gruntowy, a ziemię przeznaczyć na wieczny odpoczynek. Straty - mniejsze niż w normalnej intensywnej uprawie (teraz nawet za takie gesty można otrzymać dopłatę z Unii!). Ale też szkoda, bo skończył się czas takiego bezpośredniego, nieomal serdecznego obcowania z żywą przyrodą.
Remonty i konserwacje
W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 ogłoszono w Polsce stan wojenny. Oznaczało to najpierw zaistnienie godziny policyjnej i zakazu poruszania się bez przepustki poza teren gminy (a nasza parafia podzielna na trzy gminy, przy czym granice przebiegają pod samym kościołem!). W takim razie nie ma szans nawet na bożonarodzeniową pasterkę. Nie bez łez w oczach w najbliższa niedzielę zapowiedziałem, że z "powodu godziny policyjnej pasterkę będziecie przeżywać w domu, bowiem będę ją odprawiał, ale sam w pustym kościele i przy zamkniętych drzwiach". Władze wojskowe wprawdzie w ostatniej chwili odwołały na tę noc godzinę policyjną, ale nie zlikwidowały zakazu przejścia przez granicę gminy bez przepustek! Skonsternowani posterunkowi wojskowi na rampie między gminami i województwami przy zamku Tropsztyn dopiero przed północą szukali rozwiązania problemu u dalekich przełożonych, czy mogą tę masę ludzka puścić do kościoła bez przepustek. Osobiście jednak dla siebie w stanie wojennym nie prosiłem o przepustkę ani razu, poruszając się normalnie po podzielonej parafii, czyniąc w Sączu zakupy i załatwiając sprawy urzędowe. Oj, mocno mi nieraz biło serce ze strachu, gdy udawałem się do Nowego Sącza, ale tylko do czasu, gdy zauważyłem, że wojskowi nam, księżom, nawet salutują! Zdarzyło się mi to wiele razy.
Nadto w warunkach stanu wojennego pojawiły się nowe przeszkody biurokratyczne i jeszcze bardziej powiększyły się trudności na rynku materiałów budowlanych, już i tak maksymalnie reglamentowanych. Gdy np. po złożeniu zamówienia na przydział 400 kg cementu na zabezpieczenie gnojowni przed wypływami nieczystości na jezdnię publiczną przysłano kolejno dwie gminne komisje, aby weryfikować potrzebę. Remonty czy budowa wtedy - to była prawdziwa "droga przez mękę". Tylko starzy ludzie mogą temu uwierzyć. A jednak, remontowaliśmy i budowaliśmy wtedy.
Pierwszą większą inwestycją był przeprowadzony jesienią roku 1981 remont i konserwacja stropu w kościele. Malowidła olbrzymiej sceny Zesłania Ducha Świętego, wykonane w XVII/XVIII w. według kalki ucznia Michała Anioła, Georgio Vasariego, ale później nieudolnie przemalowane, były zniszczone i łuszczyły się, a dziury w deskach, powstałe na skutek często przeciekającego dachu, wielkości starych dachówek, którym one były nakryte, albo szpary o szerokości butelek z wina mszalnego, którymi były one od góry przez kościelnego zatykane, co groziło wypadnięciem szkła na posadzkę kościelną. Ten właśnie strop, rozmiar pracy i koszty były główną przyczyną zmartwień i stresów mojego czcigodnego poprzednika, co przypłacił wzrostem ciśnienia i wylewem krwi do mózgu. Trzeba było wstawić niektóre nowe deski, zdjąć złuszczenia, uzupełnić braki malarskie, okryć i zabezpieczyć choćby metrową płaszczyznę oryginalnego malunku, a w końcu zakonserwować i nakryć od góry izolacją termiczną.
Kolejna inwestycja - była przebudowa tzw. organistówki przez umocnienie obwisłego sufitu, podbudowanie ścianek działowych i doprowadzenie wody. Powstała też kuchenka na użytek grup pielgrzymów. Następna - to zbudowanie dużej kotłowni przy plebanii na użytek ogrzewania plebanii, organistówki i domu pielgrzyma, a także doraźnie, na kuchnię w czasie Jubileuszu. Dalsza inwestycja - to wykonanie własnych urządzeń wodociągowych. Ponad przyszłym domem pielgrzyma należało zbudować w ziemi zbiornik wody na blisko 10.000 litrów, w studni pod kościołem zainstalować mocną pompę do tłoczenia wody na wysokość 70 metrów i wykonać jej doprowadzenia do plebanii, domu pielgrzyma, organistówki i budynku inwentarskiego.
Wreszcie - dom pielgrzyma. Była to idea samego biskupa ordynariusza, wyrażona we wstępnej rozmowie. Wiedział, że parterowa plebania to tylko pojedyncze, niewielkie pomieszczenia: kuchnia, kancelaria, mieszkanie proboszcza (jeden pokoik!), mieszkanie wikariusza, mieszkanie kucharki, spiżarka, jadalnia i jedna łazienka (w przejściu do mieszkania wikariusza). O budowie plebanii pomyślimy później, a teraz trzeba wykonać dom pielgrzyma. Na ten zasadniczo nadawałby się budynek inwentarski, może już kilkusetletni, kamienny, ale mało używany. Były w nim: dawna obora, stajnia, chlewnia i kurnik. W 1982 r. znany architekt obiektów zabytkowych wykonał projekt, ale spotkał się z blokadą konserwatora wojewódzkiego, a zwłaszcza Urzędu ds. Wyznań w Nowym Sączu. Nastała bardzo stresogenna sytuacja: rok do uroczystości, a inwestycja nawet nie rozpoczęta! Tu i tam radzono mi nawet przemówić do kieszeni, ale solidnie, bo byle kwota ich nie zadowoli. Kwoty nie było skąd wziąć, a i sumienie też ogłosiło blokadę. Więc pozostało tylko czekać, modlić się i bez przerwy nawiedzać odpowiednie urzędy. W końcu znalazło się kompromisowe rozwiązanie, ratujące twarz Urzędu d/s Wyznań: projekt wzięli w ręce lokalni inżynierowie, sądecki architekt Trzópek i konstruktor Brenajzen; wprowadzili jakieś kosmetyczne "poprawki" i tak plan został zatwierdzony.
Bezpośrednio przed tropskim Jubileuszem
Władza cywilna nie pomagała. W miarę jak zbliżała się uroczystość,
zaciskał się jej pierścień wokół parafii. W miejscowej szkole podstawowej
zamieszkało dwóch esbeków, robiących wywiady po domach i organizujących
lokalne służby z ormowców i oddanych działaczy partyjnych. Przychodzili i do
mnie, zapewniając o pomocy z ich strony i o konieczności współpracy z mojej, bo przecież, jak mawiali, ani
Episkopat ani ludzkie tłumy nie mogą
być niezabezpieczone przed agresją prowokatorów. Chcieli więc znać nazwiska
potencjalnych prowokatorów dla unieszkodliwienia ich... "Współpraca" ta
zresztą wnet przybrała konkretne formy. Oto kiedyś przybył do mnie pan,
każący nazywać się "kapitan Sz.", na drugą już rozmowę. Ale byłem
zajęty wbijaniem palików na zagrodzenie sektorów dla pielgrzymów. Więc
proponuję panu, żeby najpierw pomógł mi w pracy. Rzeczywiście, wziął młot i
zaczął pracować. Inni robotnicy-parafianie jakoś przystanęli, chyba na
papierosa. Zawołałem na nich:
- Panowie, tu kapitan służby bezpieczeństwa pracuje ze mną, a wy
próżnujecie?
- Ale mnie ksiądz zrobił, ale zrobił - odpowiedział półgłosem pan
"Sz.". I odszedł, już nie powracając.
Najtrudniejszym problemem w trakcie materialnego przygotowania uroczystości było wyżywienie gości. Wystarczy powiedzieć, że w dniu centralnym mieliśmy ich przy stole około pięciuset. Każda próba zdobywania mięsa, wtedy w sklepach reglamentowanego, jakby zahaczała o państwowe przepisy. W proboszczowskim gospodarstwie na tę okoliczność wyhodowaliśmy trzy tuczniki. Ale na kilka dni przed uroczystością tuczniki, wieczór zdrowe, rano okazały się... martwe! Weterynarz zawyrokował: "Zatruły się czymś" (a może ktoś je zatruł?). Parafianie z Tropia i sąsiednich parafii postarali się o zbiórkę mięsa na potrzeby Jubileuszu. Gdy materiały zostały już złożone w wypożyczonym w tarnowskich zakładach mięsnych samochodzie-chłodni, okazało się, że kabina chłodnicza nie pracuje wcale. Sprowadziliśmy więc dobrze działającą chłodnię z zakładów dębickich. Po przeniesieniu mięsa i uruchomieniu jej, po godzinach nocnych okazało się, że i ta uległa defektowi. Sprowadziliśmy kolejną chłodnię, tym razem z Nowego Sącza. Przełożyliśmy materiały. Chłodnia tym razem nie zdefektowała, ale mięso było już ... nadpsute. I takie mieliśmy podczas uroczystości! Nawet sprytne siostry-kucharki, służebniczki starowiejskie z Nawojowej, nie potrafiły mu przywrócić świeżości. Do dziś odrzucam podejrzenia o wpływie tych dwóch panów, mieszkających w szkole, na te żywieniowe perypetie.
Uroczystość, zwłaszcza pod względem duchowym, była przygotowana przez diecezję. Ojciec św. Jan Paweł II napisał dość obszerny list, czytany w całej diecezji tarnowskiej, na Słowacji - w nitrzańskiej, a na Węgrzech w diecezji Pecs, zachęcający do uczczenia jubileuszu kanonizacji naszych pustelników. Ks. bp ordynariusz napisał ładny list o Świętym Świeradzie i jego sanktuarium w Tropiu, a osobno ciepłe zaproszenie diecezjan do Tropia. Ks. bp Władysław Bobowski wygłosił kazanie na mszy transmitowanej z Warszawy przez radiową Jedynkę. Znajdująca się pod ściślejszą kontrolą prasa katolicka miała trochę mniej możliwości, ale też nie pominęła tego tematu. W parafii Tropie odbyły się okolicznościowe misje.
900-lecie kanonizacji Świętych Świerada i Benedykta
W dniu uroczystości centralnej, 17 lipca 1983 (w sam dzień natalicji, czyli w rocznicę narodzin Świętego dla nieba) właściwie nie miałem wiele roboty. Wszystko było wcześniej przygotowane. Nawet dziwię się, że na kilkaset oficjalnie wykonanych zdjęć znalazłem się tylko na jednym, mianowicie z momentu, gdy na początku sumy witam czcigodny Episkopat i pielgrzymów. Widocznie poza tym momentem nie wciskałem się w grono kościelnych notabli. I tak mi zostało do dziś.
Nie notuję tu pełnego przebiegu tygodnia jubileuszowego, bo jego dokładny opis znajduje się w Currendzie, piśmie urzędowym diecezji tarnowskiej, zwłaszcza w numerze styczeń-maj 1984 r. Zabrakło tam jednego szczegółu - o sprawie dostępu do kościoła. Otóż kiedy pielgrzymi w samochodach, na motocyklach czy rowerach kierowali się do Tropia od Jurkowa, Łososiny czy Gródka, w tych okolicach na skrzyżowaniach jakieś służby udzielały mylnych informacji, że drogi są przed Tropiem zamknięte, bo w Tropiu już przepełnienie. Około godz. 14.00 przybywa do Tropia para małżeńska, bardzo zmęczona i nawet zapłakana. Szli pieszo od Bartkowej (16 km), bo tam ich nawet na motocyklu zatrzymano, że nie ma do Tropia dojazdu...
Specjalny rozdzialik trzeba by poświęcić przejściom przez Dunajec. Znane trudności w tej dziedzinie skłoniły ks. biskupa do podjęcia kontaktów z władzami ówczesnych województw nowosądeckiego i tarnowskiego. Na wojskowe pontony w miejscu promu pozwolenie musiał dać podobno sam gen. Jaruzelski. Miało to być ponoć w ramach manewrów wojskowych, jednak, jak potem szeptano, stało się za pieniądze bpa tarnowskiego. Te "manewry" z pontonami nie były zbyt udane, bowiem nie przemierzono dokładnie szerokości Dunajca i w ostatnim momencie, tak juz za pięć dwunasta, okazało się, że do brzegu brak jednego segmentu pontonowego. Dla uzupełnienia udano aż do Dęblina pod Warszawą. A gdy już był komplet, okazało się, że z powodu powodziowego stanu wody jezioro... jeszcze się poszerzyło. I znów wyjazd po brakujące elementy! A potem, w czasie jubileuszowego tygodnia, codzienny dwukrotny demontaż, wymuszony wysokim stanem wody...
Innym problemem była kładka linowa przez Dunajec od Witowic Dolnych do Tropia. Dotychczasowa kładka od dawna nie nadawała się do użytku, gdyż była na linach mocno obwisłych, w czasie powodzi niemal dotykających wody, a luźnych tak, że podczas wichury kładka z ludźmi niemal fruwała jak wstążka na powietrzu. W rozmowie z władzami wojewódzkimi N. Sącza i ks. biskup, i ja otrzymywaliśmy obietnicę, że na jubileusz będzie przebudowana. Ale aktywowi gminnemu wojewoda w tajemnicy powiedział: "Zrobimy im ten most linowy, ale dopiero jak się 'wyświeradują' ". W ostatnim momencie, żeby nieco poprawić stabilność kładki, doczepiono tylko cienką linę, którą przywiązano tę kładkę od jej środka do nadbrzeżnej wierzby. Faktycznie dopiero po jubileuszu zabrano się do roboty (oczywiście nie bez udziału parafii), ale mimo obietnic i mimo wysiłków niektórych mieszkańców Witowic, zamiast mostu dla samochodów osobowych, powstał tylko dla pieszych.
Tymczasem tego samego roku w jesieni były jakieś wybory. Na terenie naszej parafii
w Wytrzyszczce głosowanie nie powidło się. Było za mało głosujących i wybory
musiały być powtórzone. W skali ogólnopolskiej było to wydarzenie, jak na
owe czasy, chyba bez
precedensu. Do Tarnowa poszedł wtedy meldunek, że to z powodu mojego
kazania, w którym miałem zachęcać, żeby obywatele kochali prawdę i raczej
nie brali udziału w akcjach, które pachną oszustwem czy
zakłamaniem. Miało się to odnosić do wyborów właśnie. Wkrótce otrzymałem
wezwanie do Tarnowa, do Kurii, a tam mnie
skierowano do Wyznań, jako że stamtąd przyszła do nich skarga. Tam, w
Urzędzie do Spraw Wyznań, zrobiono mi wtedy wyrzut:
- To myśmy tyle dla Tropia robili, tak pomagaliśmy przy organizacji
jubileuszu, nawet pontony na Dunajcu były instalowane, a ksiądz okazał się
tak niewdzięczny!
- Pomagaliście? Czy mam wyliczać, jak to wyglądało? - odpowiedziałem.
Rozmowa wyjątkowo szybko się skończyła.
Kolejna ich "pomoc"
Uroczystość jubileuszowa wypadła wspaniale i to pomimo przeszkód, których doznaliśmy w trakcie przygotowań i w trakcie samej uroczystości, a które były przez księży komentowane jako wyraźna interwencja szatana, któremu nasze sanktuarium dowodnie zawadza. Ale nastąpił jeszcze jeden dziwny epizod. Udało się mi wreszcie kupić samochód, polski maluch 126p; a uczyniłem to pewnie jako jeden z ostatnich księży, zresztą na skutek rady ks. bpa Bednarczyka. Wpłaty pierwszej raty dokonałem w banku już w 1980 r. i jako szczęściarzowi, wylosowano mi zakup już na rok 2003, choć mogło to nastąpić wiele lat później. Cieszyłem się z zakupu, bowiem okazało się, że nieposiadanie własnego pojazdu to zbyt droga "inwestycja" przy tych obowiązkach i inicjatywach, które powinienem wypełniać. Zmuszałem to biedactwo także do wożenia cegieł, pustaków i cementu po 200-300 kg!
Ale esbecy postanowili urządzić mi jeszcze jedną drakę. Posłużyli się w niej kimś, kogo również chcieli rozbić, ale z innego powodu, z tego mianowicie, że jako posiadacz samochodów i kierowca podpadł im (podobno kradzieżami i handlem samochodowych akcesoriów) i awanturował się z nimi. Znaleźli mu więc wspólnika i razem wyruszyli ... na mojego malucha - włamali się do garażu i okradli samochód ze wszystkich akcesoriów: z kół, akumulatora i narządzi. Jednym słowem z tego, co wówczas było "chodliwe", co się dało sprzedać. Kiedy złodziej jechał ze zdobyczą do domu, zatrzymali go i zdemaskowali kradzież. Zmaltretowany psychicznie dał się skłonić do "wspólpracy". Widziałem dokument.
A w ogóle ciekawe, że złodzieje tak często kręcili się koło mnie. Już kiedyś na państwowej granicy w Piwnicznej dociekliwie wypytywano, dlaczego w moim kapłańskim brewiarzu, czyli modlitewniku brak 70 kartek. Gdzie, komu i z jakim tekstem (szpiegowskim?) pozostawiłem je na Słowacji? Nie mogli uwierzyć, że zostawiłem je jeszcze w Dębicy, gdyż ministrant ukradł mi brewiarz z konfesjonału. Chciał go sprzedać swojemu koledze za znaczki. Ten nie miał ochoty. Tymczasem drugi wikariusz, ks. Piotrowski, kradzież mojego brewiarza ogłosił ludziom. Chłopiec postanowił więc brewiarz spalić. Zaczął od wyrywania i palenia pierwszych kartek. Przy tym zastała go mama i biła go za to, wykrzykując głośno jego grzech. Usłyszeli to sąsiedzi i zgłosili mi. Tak odzyskałem brewiarz, choć zdefektowany. O niego, o jego brakujące kartki, robiono mi awanturę na czechosłowackiej granicy i w śledztwie na sądeckiej MO.
Kolejna kradzież nastąpiła w roku 1994, gdy zbyt głośno pożyczałem pieniądze na zakup wyposażenia dla domu pielgrzyma. Bandyci weszli akurat w tym czasie, gdy przygotowywałem urządzenie alarmowe dla zabezpieczenia kościoła przed złodziejami (uczulała nas na to wojewódzka ochrona zabytków i fachowe publikacje). Bandyci weszli w maskach, z nożownikiem na czele, pobili broniącego się, okradli i powiązanego zostawili we krwi, grożąc, że zastrzelą, gdybym wołał o pomoc. A ponieważ jednak po ich odejściu wnet zawołałem, więc powrócili i swój "obrzęd" powtórzyli.... Leżałem potem w szpitalu dziesięć dni. Sprawców nie zidentyfikowano, ale byłbym gotów przysięgać, że był to może pierwszy z napadów głośnej później tzw. mafii sądeckiej braci Chowańców z Gabonia, sprawców około kilkunastu morderstw.
Szczególnie mocno przeżyłem jeszcze jedną wielką próbę rabunku, podjętą zresztą przez także wspólników SB pod koniec lat osiemdziesiątych. Chodziło o małe dwie parafialne działki: plac przy grocie Matki Bożej z Lourdes i działkę, na której znajduje się zbiornik wody wodociągowej. Prawo było jednoznacznie po stronie własności parafialnej, nie stwarzało wątpliwości. Ale próbę odebrania działek jednak podjęto. Jedna komisja, druga... A kiedy skończyło się niczym, to po jakimś czasie, po dobraniu sobie dwóch podobnych wspólników, podjęli perfidne starania w Kurii o zlikwidowanie mnie jako proboszcza. Było to uderzenie bardzo brutalne; do dziś na jego wspomnienie boli głowa!
Budowa kościoła w Roztoce-Brzezinach
Po uroczystości 900-lecia kanonizacji św. Świerada nie nadszedł czas na spokojniejsze działanie. Ruch pielgrzymkowy nadał wzrastał, trzeba było ściślej związać się z kościołem; na świeckich pomocników brak było pieniędzy, bo akurat przyszedł czas na kolejne dwie olbrzymie inwestycje: przebudowa z rozbudową plebanii i budowa kościoła w Roztoce-Brzezinach. Kościół filialny w Roztoce był konieczny ze względu na odległość od parafialnego, 5 km i więcej, oraz istnienie tam szkoły i ośrodka katechetycznego. Kościół otrzymał patronat Świętych Apostołów Słowian Cyryla i Metodego, bo właściwie w roku im poświęconym, 1100-lecie śmierci św. arcybiskupa Metodego, którego wpływy sięgały i rejonu Dunajca, rozpoczęła się ta budowa. Kamień węgielny pobłogosławił sam Ojciec św. w czasie swojego pobytu w Tarnowie w roku 1987.
Rozbudowa plebanii
Na budowę plebanii nie mogłem ogłaszać składek dlatego, że prawo zbierania składek w całej parafii przekazałem komitetowi budowy kościoła w Roztoce. Trudno było dublować te zbiórki i składki. Dlatego rozbudowa plebanii trwała w mozole do 1991 r., akurat do setnej rocznicy powstania tego budynku. Ukończoną inwestycję pobłogosławił ks. bp Józef Życiński podczas ówczesnej wizytacji parafii, właśnie w tymże 1991 r.
Ta budowa powstawała wśród wielkich trudów życia. Doświadczeni w budowach księża radzili: "Zbuduj coś nowego, będzie taniej i szybciej, a ten budynek rozbierz!". Ale jak rozebrać, przecież budynek ma już 100 lat, a najstarsze fragmenty jego fundamentów sięgają siedemnastego wieku, co nawet można dostrzec w piwnicach. Zresztą przy takim zabytkowym kościele nie pozwolą nic nowego budować, ani Kuria, ani Ochrona Zabytków. I mój gust z tymi się zgadzał, choć wiedziałem, co to oznacza praktycznie dla życia. Trzeba przecież przenieść całą zawartość plebanii wraz z kancelarią i mieszkańcami (księża, moja Mama, której dom w Krasnem Potockiem też uległ już rozbiórce, kucharka, kościelny i pokój gościnny...). Wszystko to musiało się zmieścić zaledwie w kilku małych pokoikach na poddaszu domu pielgrzyma. Mnie przypadł pokój 2,5x2,5 m. Jestem z tej okazji wdzięczny także księżom wikariuszom za ich wieloletnią cierpliwość. Dzięki temu mamy względnie wygodną plebanię, a przy okazji oszczędzony został zabytek, trud naszych praojców.
Problem św. Świerada
Szczególny rozdział mojego życiorysu to sprawa osoby Świętego Świerada w Tropiu. Otóż zaraz po wyrażeniu przez biskupa Jerzego Ablewicza pragnienia, aby podjąć starania, by Tropiu przywrócono pierwotną nazwę Święty Świerad, a takich ówczesny ustrój nie chciał tolerować. Zareagowały więc "odpowiednie" urzędy w zainteresowanych województwach tarnowskim i nowosądeckim. Przekazano sprawę dwom historykom-mediewistom (historykom średniowiecza), których nazwiska zamilczę. Jeden z nich przybył, pobrał odpowiednie informacje o literaturze, a później wiele ze mną dyskutował, ale pracy na ten temat nie opublikował. Drugi natomiast zaczął od próbnej publikacji, którą posłał do ks. bpa Ablewicza. Tytuł brzmiał: "Sanctus Swiradus alias Zorawdus. Mity i fakty". Już sam ten tytuł był zniechęcający. I o to autorowi chodziło.
Ks. biskup, zaniepokojony, przekazał ową pracę mnie. Znając temat niejako od podszewki, od razu rozpoznałem, że autor albo jest zbyt mało oczytany w literaturze, albo świadomie fałszuje i tworzy własne mity, aby wprowadzić w błąd tych, którzy sprawy nie znają. Wymyślił więc, na podstawie błędu drukarskiego w publikacji Theinera, że Tropie nie nazywało się dawniej Święty Świerad, lecz z włoska Sancto Gwerardo, że w Tropiu nie czczono św. Świerada, bo zresztą takiego nie było, tylko św. Gerarda z Wenecji i że Długosz się pomylił, gdy patronowi kościoła w Tropiu nadał imię "Świerad".
Napisałem odpowiedź, łatwo wykazując, że forma Gwerardo to tylko pomyłka drukarska u Theinera; że końcówka "o" nie jest to formą włoską mianownika, tylko zwykły łaciński piąty przypadek po przyimku de 'z'; że św. Świerad żył niezależnie od Gerarda, jest czczony obok Gerarda na Węgrzech i Słowacji i w księgach liturgicznych, i w średniowiecznych kalendarzach; inne są też szczegóły ich życia; że Długosz się nie pomylił, bo zapisy nazwy Tropia w formie Sanctus Sweradus są daleko wcześniejsze od Długoszowego, niektóre blisko o 200 lat!
Przeczytawszy tę dobrze udokumentowaną odpowiedź, autor zrezygnował z niektórych przekrętów, bo zbyt jaskrawe się okazały i napisał nową pracę w bardzo wrogiej mi tonacji, posyłając ją do (zgadnijcie!) ... do arcybiskupa Wenecji! - jakby z donosem na ks. proboszcza z Tropia, że czci niewłaściwego świętego, no i żeby arcybiskup wiedział, że w Tropiu powinno się czcić weneckiego świętego, Gerarda, biskupa.
Nie na tym koniec. Również znany autor żywotów świętych i specjalista w tej dziedzinie, polski jezuita ks. Henryk Fros, pracujący w Brukseli, zakwestionował polskie pochodzenie św. Świerada, pisząc w kilku książkach: "Uważano ongiś, że pochodził z Tropia, ale współcześni historycy węgierscy zdecydowanie temu przeczą". Faktycznie, był taki, choć tylko jeden, węgierski historyk, pracujący na uniwersytecie w amerykańskim mieście Seattle, Imre Boba, który tak twierdził i wygłaszał na ten temat w Europie prelekcje. Cel miał jasny, nacjonalistyczny, mianowicie żeby wymazywać ślady kultury chrześcijańskiej z terenu Słowacji i Polski Południowej, które by były starszego pochodzenia niż przybycie Węgrów-Madziarów z Azji do Europy nad Dunaj i chrystianizacyjna działalność ich władców, zwłaszcza św. Stefana (+1038 r.). Ogólna teza takich historyków brzmi: "To nieprawda, że Węgrzy zniszczyli istniejące nad środkowym Dunajem państwo wielkomorawskie i kulturę chrześcijańską, bo ich wcześniej tu nie było; to Węgrzy cywilizowali i chrystianizowali napływających tu, ale dopiero w XII wieku, i zapewne z Polski Południowej, Słowaków. Około roku 1000 nie mogło więc być nad Dunajcem ani chrześcijaństwa, ani św. Świerada".
Nadto jeszcze, znany badacz rękopisów z Qumran nad Morzem Martwym w Palestynie, prof. Milik, w wydanej w Rzymie książce: "Święty Świerad" zakwestionował naddunajeckie pochodzenie św. Świerada, by je umieścić w rzekomo istniejącym na Łysej Górze klasztorze. Wywołało to wiele niepokoju u bpa Ablewicza, zatroskanego o kult św. Świerada, przecież patrona diecezji. Sam, posyłając mnie do Tropia, ofiarował mi książkę J.T.Milika, proponując, że może uda się mi coś z tej kwestii wyjaśnić.
Sprawa była o tyle ważna, że zarówno parafianie, jak i pielgrzymi i turyści o to stale się dopytują: Żył tu taki, czy nie? Nasz on, czy nie?
Rozwiązywanie i rozwiązanie problemu św. Świerada
Udałem się więc do znanych historyków tarnowskich, żeby się tą kwestią zajęli. Ale mówią: "Nie ma źródeł... Wszystkie są już wykorzystane.... Kto tam wie, jak tam było...". Udałem się więc do Krakowa, do oddziałów Polskiej Akademii Nauk i Polskiej Akademii Umiejętności. Tam na ten temat tylko wzruszają ramionami, sami chętnie dotąd cytowali Frosa, Milika, a nawet powoływali się na Imre Bobę. Wskazywali mi rozmaitą polską literaturę, którą, jak się okazało, albo miałem u siebie, albo już skądinąd znałem.
Cóż było robić, trzeba się było zająć tematem samemu. Posiadałem już dość bogatą literaturę i źródła słowackie i węgierskie. Każde wolne chwile dzienne i niekiedy nocne spędzałem na nauce języków, w tym najtrudniejszych w Europie: węgierskiego i irlandzkiego. Stałem się, mimo aktualnych zajęć duszpasterskich, katechetycznych, sanktuaryjnych i administracyjno-gospodarczych, częstym bywalcem bibliotek uniwersyteckich.
Wreszcie trzeba było zacząć pisanie. Najpierw mały artykuł do Tarnowskich Studiów Teologicznych, r.1983, o tym, że w naddunajeckim eremityzmie (pustelnictwie) X/XI wieku można by się dopatrzyć nie tyle śladów metodiańskiej misji z państwa wielkomorawskiego, co pochodzącej z Bawarii, przez Nitrę, wpływów i misji iroszkockich. Znany w Polsce historyk Kościoła, ks. prof. Bolesław Kumor, przed drukiem artykułu zakwestionował wobec ks. dra Nowaka moje autorstwo, gdyż, jak powiedział i napisał, "jest to praca profesorska". Była to druga w moim życiu "słodka dwója", podobnie jak ta od polonistki w Krościenku, która zakwestionowała moje autorstwo wypracowania klasowego widząc w nim pióro jakiegoś klasyka literatury polskiej. Takich dwój nadal sobie życzę!
Napisałem też wnet i obszerniejszą pracę, z której wygłosiłem w 1996 r. wykład na Słowacji, na naukowym Seminarium w Trenczynie, urządzonym z okazji nowych odkryć archeologicznych na Skałce koło Trenczyna, gdzie nasi święci mieli też pustelnię i gdzie przynajmniej Benedykt zakończył swój żywot. Spotkała się ona z dużym zainteresowaniem uczestniczących w tej konferencji naukowców słowackich. Została opublikowana na Słowacji w roku następnym, 1997.
W roku 1997 przybył do mnie z Krakowa językoznawca indoeuropeista, prof. L. Bednarczuk. Poproszono go bowiem o wykład w Zurychu w Szwajcarii na temat językowego dziedzictwa św. Świerada. Pytał, czy mamy w Tropiu jakieś materiały. Oczywiście! Zobaczył u nas dość obszerną bibliotekę na ten temat, polsko-słowacko-węgierską, jakby tropskie Sveradianum. Pokazałem mu też napisaną już, choć jeszcze niedopracowaną, rozprawę na temat pochodzenia św. Świerada, z klarowną krytyką twierdzeń i metod Imre Boby, H. Frosa i J.T. Milika. Znalazła u niego uznanie. Posłał ją do Poznania, do redakcji znanego z wysokiego poziomu naukowego, międzynarodowego rocznika historyczno-archeologicznego "Slavia Antiqua". Pracę przyjęto do druku bez wahania, z napisaną mi osobno przez redaktorkę, prof. Zofię Kurnatowską, opinią, że poznańscy profesorzy wiele się z niej nauczą. Poświęcono mi wyjątkowo, jak na obyczaje i możliwości wydawnictwa, dużo stron w dwóch rocznikach, 1998 i 2000.
Tysiąclecie Świętego Świerada w Tropiu
Te sukcesy naukowe, a zwłaszcza okoliczność, że rok 1998 to, według wiarygodnej datacji Jana Długosza, tysięczna rocznica pobytu i działalności św. Świerada w Tropiu, odważyłem się urządzić z tej okazji międzynarodowe sympozjum historyczno-archeologiczno-językoznawcze pt. "Święty Świerad i jego czasy". Odbyło się ono w ramach obchodów Tysiąclecia św. Świerada w Tropiu. Nasze środowisko diecezjalne jakby zlekceważyło tę datę, tak przecież ważną dla naszego regiony kościelnego i kulturalnego. Ale naukowcy nie! Potraktowali ją serio. Np. z Poznania przybył największy znawca historii średniowiecznej Europy, prof. J. Strzelczyk i młody znawca polsko-węgierskiej historii dr R. Grzesik; z Wrocławia największy znawca św. Świerada, prof. J. Swastek; z Krakowa wykład nadesłał największy specjalista od datowania małopolskiego osadnictwa grodowego i otwartego, prof. Jacek Poleski, a bez zaproszenia przybył jako największa sława obecnej archeologii polskiej, prof. M. Parczewski; przybyła z wykładem największa znawczyni prasłowiańskiego i staropolskiego nazewnictwa osobowego z krakowskiego instytutu PAN, prof. Maria Malec, także sam prof. L. Bednarczyk. Natomiast ze Słowacji jako pierwszy zgłosił się i przybył największy źródłoznawca i wydawca średniowiecznych źródeł prof. R. Marsina z Bratysławy, dziekan wydziału Historii Kościoła Uniwersytetu w Bratysławie, a obecny biskup Nitry, prof. Viliam Judak oraz inni. Nie brakło też w Tropiu słuchaczy - nauczycieli, historyków i przedstawicieli prasy.
Po tym sympozjum powstała publikacja książkowa z kilkoma moimi wykładami i pod moją redakcją, o tym samym tytule, co sympozjum; specjaliści ocenili ją wysoko, a nawet została wprowadzona na listę lektur podstawowych w kilku ważnych uczelniach polskich, w tym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Znalazła się ona we wszystkich ważniejszych bibliotekach polskich, w tym uniwersyteckich i wyższych seminariów duchownych.
Nie koniec na tym. W roku 2000 zostałem poproszony o wykład na międzynarodowej konferencji historyczno-archeologicznej w Krośnie. Konferencję zorganizowano z okazji dwutysiąclecia chrześcijaństwa, pod tytułem "Początki chrześcijaństwa w Małopolsce". Prelegentami byli naukowcy - profesorowie z ośmiu krajów: z Polski, Litwy, Rosji, Ukrainy, Mołdawii, Słowacji, Czech i Francji. Prelekcje, w tym moja, na temat św. Świerada i początku chrześcijaństwa nad Dunajcem, zostały opublikowane w specjalnym tomie "Dziejów Podkarpacia".
Ostatnio, w jesieni 2006 r., oddano mi głos na konferencji w Nowym Sączu, zorganizowanej na temat: "Związki Świętych z Sądecczyzną". Temat mojego wykładu to: "Święty Świerad w źródłach i tradycji" - jakby kompendium aktualnej wiedzy o naszym świętym Pustelniku.
To oczywiście nie wszystko, co napisałem lub wygłosiłem na ten temat. W każdym razie już nie lękam się stanąć przed wykształconą profesorską widownią, by jej oznajmiać, że święty Pustelnik Świerad pochodził z naszego regionu, uświęcał Tropie, a kościół nasz jest nieomal świadkiem jego czasów i czcigodnym świadkiem także prawie całych dziejów Polski; to nieoceniona i niedoceniona chluba naszej diecezji!
Tu warto dodać, że na pamiątkę obchodów tysiąclecia naszego Świętego wykonaliśmy oryginalny Różaniec Polskich Świętych - różaniec z dużych kul kamiennych, którym opasany został nasz kościół. Jego powstanie i idea stały się przedmiotem dwóch filmów krótkometrażowych, z których jeden, "Różaniec", oraz jego wersja "Spełnione marzenia" stały się ulubioną jakby zapchajdziurą krakowskiej telewizji. Były wyświetlane co najmniej kilkadziesiąt razy.
Jakby realizując postulat słowackich profesorów z czasu Sympozjum, by w tropskim kulcie nie zaniedbywać i towarzysza Świeradowego życia pustelniczego, św. Benedykta pustelnika, urządziliśmy miejsce jego kultu z figurą na skale nad Dunajcem, imitujące okoliczności jego męczeńskiej śmierci na Słowacji.
Różne szczęścia w jednym nieszczęściu
29 stycznia 2002 roku nasze sanktuarium dotknęło doświadczenie, które jednak możemy nazwać szczęściem w nieszczęściu - nocna wichura zerwała dach na kościele. Ten dach był od dawna przedmiotem zmartwienia, bo jego krokwie i umocnienia sięgały chyba XVI wieku, a stuletnie blaszane pokrycie było przytwierdzone do zupełnie zetlałych gontów z XIX wieku. Pęknięcia były z daleka widoczne. Ale skąd pieniądze na nowy dach, jak wystarać się o odpowiednie zezwolenia?
Wichura rozwiązała jednak wszystkie te problemy. Jednego dnia, bez uzasadniania i zachęt, ludzie w parafii, a zwłaszcza urzędnicy zrozumieli, że konieczny jest natychmiast nowy dach. Zareagowali nawet ludzie zupełnie obcy. Np. w Sandomierzu pewien pan, Kazimierz, wypełnia kupony multilotka i równocześnie ogląda krakowską Trójkę. Pokazują akurat tropską katastrofę i wywiad ze mną. Podobno wyglądałem bardzo tragicznie, pewnie gorzej niż ten kościół bez dachu. Wzruszyło to pana Kazimierza. Złożył jakby ślub: "Jeżeli wygram, to 10 procent dam na ten kościół". I wygrał ...100 tysięcy. Po dwóch tygodniach przybył, wręczając kwotę 10 tysięcy. Dzieła udało się dokonać w ciągu trzech miesięcy, a należność 204 tysiące zapłacić w ciągu tego samego roku. A więc rzeczywiście - szczęście w nieszczęściu!
Nadto dzięki tej katastrofie i sprawności naszego działania w ratowaniu zabytku o naszym kościele dowiedziała się cała Polska. Wojewoda Małopolski udzielił pomocy finansowej (30.000 zł) a potem wraz z Marszałkiem i Sejmikiem Małopolski zadecydowali wprowadzić Tropie na listę obiektów do obchodów V Małopolskich Dni Dziedzictwa Kulturowego 31 maja - 1 czerwca 2003 r.. Na tę okoliczność kościół w Tropiu został rozreklamowany setkami olbrzymich billboardów przy drogach Polski. Do Tropia zostali skierowani turyści z całego kraju. Odbyły się programy kulturalne, w tym dwie sztuki: "Opowiadaj, Benedykcie" oraz plenerowy dramat w trzech aktach "Na ratunek zbójnikom", które udało się mi napisać. Przeżycie było ponoć bardzo wielkie.
Ale w te dni dziedzictwa kulturowego wpisały się i inne ważne wydarzenia. Najpierw kolejna naukowa konferencja, 27 maja: Chrześcijaństwo słowiańskie w kulturze - dawniej i dziś. W jej ramach naukowcy, głównie krakowscy, wygłosili 13 prelekcji i skorzystali z zaprezentowanego przez naszą młodzież spektaklu scenicznego Opowiadaj, Benedykcie!.
Tego samego dnia przybyły do nas delegacje szkół św. Świerada i Benedykta na Słowacji - z Nitry i Trenczyna. Wieczorem wzięli udział we wspólnym ognisku z naszymi szkołami św. Świerada i Benedykta w Witowicach i Wytrzyszczce. Następnego dnia, 28 maja, Słowacy udali się do naszych zaprzyjaźnionych z nimi szkół, by tam przeżyć wspólnotę międzyszkolną. Wieczorem wszyscy czynnie uczestniczyli w peregrynacji Ikony Oblicza Chrystusa w trakcie jej wędrówki z Nowego Sącza na Lednicę, dla której ważną stacją było nasze sanktuarium.
Władzom samorządowym w gminie, powiecie czy województwie podobała się ta
aktywność, która pobudza lokalny patriotyzm, eksponuje wartości
historyczne i kulturalne regionu i jest promocją powiatu w Kraju czy poza
jego granicami. Dlatego podobno nie było żadnego sprzeciwu, gdy moje
nazwisko wstawiono na listę osób, które należałoby w pierwszej kolejności
wyróżnić odznaką "Zasłużony dla Ziemi Sądeckiej", według uchwały Rady Powiatu
Nowosądeckiego z roku 2001.
Oto tekst uzasadnienia odznaczenia Rady Powiatu
z dnia 27 listopada 2003 r.:
Ks. STANISŁAW
PIETRZAK jest proboszczem parafii p.w. św. Świerada i Benedykta w
Tropiu. Rozwinął kult św. Świerada zarówno w Polsce jak i za granicą. W
1983r. zorganizował ogólnokościelne jubileuszowe obchody 900 rocznicy
kanonizacji Świętych Świerada i Benedykta z udziałem Episkopatu Polski oraz
arcybiskupów z zagranicy – Paryża i Rzymu. Na tę okazję Ojciec Święty Jan
Paweł II napisał list „Polska, Słowacja, Węgry”. W 1998 roku zorganizował
obchody 1000-lecia pobytu i działalności św. Świerada i Benedykta w Tropiu z
okolicznościową konferencją naukową pt. „Święty Świerad i jego czasy”, czego
rezultatem jest publikacja naukowa. Ks. Stanisław Pietrzak przeprowadził
remont i przebudowę pustelni oraz domu pielgrzyma, dokonał konserwacji
organów oraz malowideł w kościele. Ks. Stanisław Pietrzak poprzez swoje
liczne publikacje, zaangażowanie i poświecenie swojego czasu dla
odwiedzających propaguje kult św. Świerada, jak również walory turystyczne
gminy.
Oprócz mnie w gronie kilkunastu osób,
wyróżnionych odznaką "Zasłużony
dla Ziemi Sądeckiej" 27.11.2003, znalazł się także ks. biskup Józef Gucwa. Wyróżnienie to
nazywam świecką prałaturą.
Polsko-słowackie braterstwo czcicieli świętych Świerada i Benedykta
W dokumentach pozostawionych w Tropiu przez mojego czcigodnego poprzednika znalazłem jeden czy dwa listy ze Słowacji świadczące o tym, że jest tam, w Nitrze, zainteresowanie Tropiem jako ojczyzną św. Świerada. Ale w naukowej literaturze ten fakt nie znajdował ostatnio odbicia; później okazało się, że na skutek propagandy profesora węgierskiego Imre Boby zwątpili i oni w polskie pochodzenie ich Svätého Andreja Svorada. W łacińskiej literaturze u nich to Andreas Zoerad, znany z przebywania w klasztorze św. Hipolita na zboczu góry Zobor koło Nitry. Kiedy więc nastała nowa rzeczywistość w Polsce i na Słowacji, wraz z dyrektorem szkoły w Wytrzyszcze odwiedziłem w 1992 r. Nitrę, na razie w celach historyczno-badawczych.
W następnym roku grupka parafian wraz ze mną pojawiła się na uroczystości odpustowej na Skałce koło Trenczyna. Uczestniczyliśmy w nabożeństwach, informując, że jesteśmy z rodzinnej okolicy św. Świerada/Svorada. Z ordynariuszem diecezji Nitra, słynnym kardynałem Janem Chryzostomem Korcem, koncelebrowałem sumę odpustową ku tak wielkiej jego radości, że zaraz po sumie wysłał do Ojca św. telegram, informując go, że Słowacy i Polacy wspólnie czcili swojego patrona i modlili się za Ojca św. W podpisie telegramu było: "Jan Chryzostom Kardynał Korec, proboszcz Tropia i wierni". Telegram ten opublikowała prasa katolicka.
Tak więc nawiązaliśmy z powrotem braterskie kontakty między ośrodkami kultu św. Świerada w Tropiu i w Nitrze, praktykowane jeszcze przed 1563 rokiem i wspominane w aktach wizytacji parafii Tropie w roku 1596 i następnych. Owe akta zanotowały, że corocznie i w sposób uroczysty, jakby w formie pobożnej pielgrzymki na uroczystości odpustowe, woźnica, z ozdobionym srebrem batem w ręku przywoził na ozdobnym wozie osiem baryłek wina mszalnego, z wdzięczności za świętego Pustelnika. Zwyczaj ten ustał, gdy kościół w Tropiu przejęli heretycy arianie, czyli około 1563 r.
Od 1993 już corocznie bywałem wraz z parafianami uczestnikiem ich uroczystości, gdzie urządzaliśmy polsko-słowackie msze i nabożeństwa; uczestniczyliśmy także w koncelebrowanych sumach. Te braterskie kontakty objęły także i szkoły, poświęcone św. Świeradowi i Benedyktowi, jak w Nitrze, Trenczynie i Skalitem, a także inne kościoły tym dwom świętym poświecone, np. w miejscowości Lieskovec, Radostka, a ostatnio w słowacko-węgierskiej parafii Kubanovo-Sete na granicy z Węgrami.
Byliśmy także uczestnikami różnych imprez o charakterze religijno-kulturalnym, zwłaszcza ogólnokrajowego słowackiego festiwalu teatru chrześcijańskiego w Moczenku. Tam np. na otwarcie dziesiątego, jubileuszowego festiwalu poproszono mnie o mszę i kazanie oraz naukowy wykład historyczny dla uczestników, a naszą młodzieżową grupę - o mały program artystyczny. Szczególne nam przyjazne okazywało się Wyższe Seminarium Duchowne w Nitrze, gdzie przełożonym i profesorem był ks. prof. Viliam Judak, obecny biskup. W Nitrze mamy wypróbowanego przyjaciela i czciciela św. Świerada, ks. Emila Steckera, Węgra z pochodzenia. Koło Nitry w mieście Vrable, cała rada Miejska z prezydentem miasta Tothem, byłym wicepremierem Słowacji, zaprosiła nas do siebie na braterskie spotkanie, w formie rewizyty po ich pielgrzymce do Tropia.
Razem z nami na Słowację przenikały i nasze formy kultu. Opracowano tam i urządzono Drogę krzyżową narodowych świętych, powstało też nabożeństwo Różańca świętych słowackich, przejęto teksty niektórych pieśni i obrzędy błogosławieństwa miodu i orzechów ku czci św. Świerada.
W tych kontaktach Słowacy są nam oczywiście wzajemni. Przybywali stamtąd do nas indywidualni pielgrzymi, chóry i grupy śpiewacze, np. z Trenczyna, Nemsowej, Svinnej, Nitry, Vrable i Mocenku, które aktywnie uczestniczyły w naszej liturgii odpustowej, składając w darze ołtarza tradycyjne wino mszalne. 1 maja 1995 pielgrzymowało do nas wraz ze swoimi przełożonymi seminarium duchowne w Nitrze. W 1999 r. przybył do nas z darem wina mszalnego, celebrował u nas sumę i głosił kazanie odpustowe biskup pomocniczy Nitry, Franciszek Rabek Obecny biskup Nitry, Viliam Judak, dyrektor biblioteki seminaryjnej L. Belas oraz prof. R. Marsina z Bratysławy mieli w Tropiu prelekcje podczas naukowego Sympozjum ku czci 1000-lecia św. Świerada w roku 1998. Dyrektor i katechetka szkoły św. Świerada i Benedykta w Trenczynie uczestniczyli w 1999 r. w uroczystości nadania imienia Świętego Świerada szkole w Witowicach Dolnych (a w ramach wzajemności uczestniczyłem w uroczystości dziesięciolecia tej szkoły na Słowacji). Zespół kultury ludowej emerytowanych nauczycieli z Vrable i Nitry, którym towarzyszył miejscowy proboszcz i wiceprezydent miasta, uświetniał liturgię naszego odpustu w roku 2001 kazaniem księdza proboszcza, śpiewem zespołu i specjalnym osobnym występem dla naszej młodzieży. Jak wyżej napisałem, szkoły z Nitry i Trenczyna uczestniczyły w Tropiu w pierwszym międzynarodowym spotkaniu szkół Świętych Świerada i Benedykta ze Słowacji i Polski z okazji uroczystości uczczenia Oblicza Chrystusowego i następującego po nim V Małopolskiego Dnia Dziedzictwa Kulturowego w Tropiu.
O tym wszystkim dość dokładnie informuje internetowa witryna "Tropie - parafia i Sanktuarium śś. Świerada i Benedykta" dla której nie żałuję czasu, a reakcje internautów są zawsze dla niej pełne uznania.
W sumie, biorąc pod uwagę i to, że nieobce w Tropiu są pielgrzymki także z Węgier i Czech, może i ma rację biskup ordynariusz Nitry, Viliam Judák, który w wydanej w tym roku słowackiej książce: "Z múdrosti našich otcov", napisał:
"W Polsce Tropie wyrosło w drugiej połowie dwudziestego wieku na
międzynarodowe sanktuarium tych świętych, przede wszystkim Świerada, zasługą
dotychczasowego duszpasterza tej parafii, kanonika Stanisława Pietrzaka" (s. 38).
"Dzień się już nachylił i ma się ku wieczorowi" (Łk 24,29)
Rok 1998 był, jak się wydaje, czasem jakiegoś przełomu w moim życiu. Z jednej strony jednoznaczne sukcesy duszpasterskie czy osobisty intelektualny, a z drugie strony zachwianie się równowagi zdrowotnej. Pojawiły się reakcje alergiczne wszechstronne i na niemal wszystkie zewnętrzne podniety: na wiatr, kurz z książek, zmianę temperatury, zapach pokarmów w kuchni, pleśnie, grzybki lub środki konserwujące w kościołach... Z powodu rozmaitych form stanów zapalnych, niekiedy całkowitej utraty głosu, a zwłaszcza ogromnych i przewlekłych ataków kaszlu stało się niemożliwe przebywanie w bibliotekach krakowskich lub przy książkach w własnej pracowni, przebywanie i spowiadanie w niektórych kościołach, spokojne celebrowanie mszy bez większych przerw kaszlowych, katechizacja i kaznodziejstwo, a nawet spokojne spożywanie pokarmu.
Co było przyczyną wyzwolenia się tak wszechstronnej atopowej (IgE zależnej) alergii, których tylko jakimiś namiastkami był ów dawny stały "katar w uszach" albo okresowa pokrzywka na nogach? Zapewne nadmiar stresów. Żyłem stale pod naciskiem potrzeb rozmaitego charakteru. Kapłańskie obowiązki duszpasterskie, administracyjne, katechetyczne, remonty, budowy i troska o zabytki, stałe dyżurowanie dla pielgrzymów przy kościele, i ta - zapewne konieczna dla parafii i diecezji - praca naukowa dla zgłębienia tajemnic frapującej przeszłości tropskiego ośrodka kościelnego i zagadki św. pustelnika Świerada, patrona parafii i diecezji; nawet naciski krakowskich środowisk naukowych, by u nich robić doktorat, a wnet później habilitację, skoro poważne publikacje juz mam!
A doszły do tego jeszcze, powiększając stres, dziwne nowe problemy ... materialne. Otóż pod rokiem 1983 pisałem już o dotykających mnie kradzieżach. Ostatnie zaś ulokowały się w kościele i w moim prywatnym mieszkaniu i trwały kilka lat, do roku 2006. Doprowadziły mnie do znacznego zadłużenia parafii, także w Kurii diecezjalnej. Na zasadzie "winien, bo naiwny lub głupi" zrozumiałem, że czas odejść - bez sprzeciwu. "Za mocny wiatr na moją wełnę", jak żalił się Bogu poeta.
Innym, chyba najbardziej stresogennym czynnikiem była moja służba internetowa. Mianowicie wnet po podłączeniu się do internetu zauważyłem na onecie forum dyskusyjne, na którym zdecydowanie przodował temat "Kościół w Polsce i na świecie". W ilości wypowiedzi około dziesięciokrotnie przewyższał następne atrakcyjne tematy, co by świadczyło o zainteresowaniu tematami wiary. Ale podobnie jak inne fora internetowe, tak samo i to było zdominowane przeważnie przez młodocianych bluźnierców. Przewodzili im jednak chyba jacyś agenci z ośrodków gazety "Nie" lub "Fakty i mity". Niektóre artykuły zdradzały, jako autora, Grzegorza Piotrowskiego, który nawet w więzieniu miał dostęp do internetu i zapowiedział, że nigdy nie zaprzestanie swojej walki.
Na tym bluźnierczym forum onetu, jak wyczuwałem, byłem jedynym księdzem i jednym z niewielu obrońców wiary. Jeszcze bardziej niepokojące było to, że utworzono katolickie fora, na którym nie było kapłana moderatora i inicjatywę przejęły sekty lub bluźniercy; tak było dość długo np. na forum krakowskich salwatorianów "Katolik". Pod szyldem "Katolik" zagościły sekty, zdominowały forum i bluźniły katolickiej wierze! Była to przerażająca gościnność i przerażająca tolerancja. Na dyskusje z nimi, na prostowanie informacji i wyjaśnianie katolickiej nauki poświęcałem niekiedy do ośmiu godzin dziennie i regularnie po kilkaset złotych opłaty połączeń telefonicznych.
Mówiono mi: "Daj sobie spokój, nie nawrócisz ich!". Nieprawda! Znam i nawrócenia. Bowiem oprócz zawodowych bluźnierców czy głosicieli sekt, byli też zwykli ludzie zagubieni, szukający i nasza młodzież. Ci niekiedy naprawdę czekali na wyjaśnienie, sprostowanie i prawidłową informację. Prosili o nie i apelowali o większą obecność księży! Więc i ja prosiłem, np. niektórych kolegów - profesorów z Tarnowa, redemptorystów z Tuchowa, salwatorianów i jezuitów z Krakowa..., nie wiem z jakim skutkiem, skoro każdy pisuje raczej pod pseudonimem, by nie stać się przedmiotem ataków także na forum pozainternetowym ze strony agresywnych przeciwników, co zresztą i mnie właśnie dotknęło.
Dziś przynajmniej katolickie fora raczej się już cywilizowały i dzięki czujności moderatorów przeważnie nie stają się łatwym łupem nienawistników i sekt. Zauważa się zaangażowanie dużej rzeszy ofiarnych teologów, kapłanów, zakonników i zakonnic, i katechetów świeckich. Ale na forach niekatolickich? A tam jeszcze bardziej jest potrzebna nasza obecność, bo na to jesteśmy posłani!
Były jeszcze inne przyczyny tego zestresowania, ale trudno o wszystkim pisać. W każdym razie odszedłem z probostwa, i to ... nie tylko z powodu nadchodzącej siedemdziesiątki!
Zresztą, po co się opierać? Mam już wszystko na przyszłość. Na mieszkanie na plebanii Tropiu na pewno sobie zasłużyłem (dom rodzinny w Krasnem Potockiem już nie istnieje!), mam emeryturę ponad 800 zł netto i mam miejsce w grobowcu obok rodziców.
A z tym grobowcem - to też ciekawa historia. Otóż w jesienią roku 1980 wykonaliśmy w wykopanej piwnicy pod posadzką kaplicy cmentarnej duży na 9 trumien grobowiec, dla zmarłego mojego poprzednika, ks. Wł. Sołtysa, i późniejszych kapłanów. Dzieło powstało z pracy i składek parafian, gdyż rodzinni spadkobiercy mojego poprzednika nie zostawili żadnego na to funduszu, prócz długu (np. za złocenia dwóch bocznych ołtarzy w kościele). Kiedy więc w 1994 r. zmarła na plebanii moja Matka, jej zwłoki postanowiłem tymczasowo, a może nawet na stałe, złożyć w tym grobowcu. Ostatecznie przecież była matką proboszcza parafii, wychowała także i siostrę zakonną oraz przez kilka lat obsługiwała księży na plebanii w Tropiu.
Po kilku jednak latach przybył ktoś z rodziny poprzednika i, obok
tablicy księdza, zobaczył tablicę nagrobną mojej matki. Podniósł się krzyk:
- Mój brat by sobie nie życzył, żeby jakaś baba leżała w grobie koło niego!
- Nie "jakaś baba", tylko moja Matka, matka aktualnego proboszcza,
który ten grobowiec budował, matka, która przez wiele lat posługiwała w
Tropiu księżom... - odpowiedziałem
Ale pani nie dała się przekonać. Protest wyraziła wobec niektórych parafian, wobec dziekanów poprzedniego i aktualnego i zamierzała udać się do Kurii. Ponieważ awantury cmentarne nie były mi obce, miejsca wiecznego spoczynku przecież często bywają miejscami wielkiej pychy cmentarnej i wojen (kiedyś na tym tle nieomal nie rozpadła parafia Rzepiennik!), postanowiłem natychmiast ustąpić. W ciągu dwóch dni wykonaliśmy więc mały grobowiec w pustym i cichym miejscu za murem kaplicy i tam przeniosłem ciało mojej Mamy, dołączając wnet i przeniesione z Chomranic prochy mojego ojca. A parafianom zgłosiłem, że skoro moja Matka nie była godna być w grobowcu pod kaplicą obok owego księdza, to i ja nie czuję się tego godzien i dlatego nie życzę sobie tam miejsca, lecz pragnę być złożony kiedyś w grobowcu moich rodziców. To jest mój testament. A parafian proszę, aby swój cmentarz szanowali zawsze jako miejsce pokoju zmarłych, a nie jako miejsce demonstracji pychy cmentarnej i walki (odtąd w Tropiu, o ile dobrze wiem, nie zdarzył się ani razu jakikolwiek niepokojowy gest na cmentarzu).
* * * * * * *
Kiedy już moja dotychczasowa kochanka, Eklezja (=Parafia, Kościół), dała mi list rozwodowy, poszukałem sobie szybko nowej. Jest nią biologiczna Familia. Po prostu - Rodzina! Nie miałem dotąd dla niej czasu, bo ta pierwsza była bardzo wymagająca i zazdrosna, zabraniała - i słusznie - dzielić serce na dwoje. Teraz mam dla tej drugiej czas i serce, jeszcze niezbyt stare. To jest jakby moja nowa "parafia, większa od poprzedniej, bo licząca blisko pięć tysięcy ludzi! Co dla niej od 8 września 2006 r. robię to, co widać na internetowych stronach genealogii Pietrzaków, Janików, Kurczabów i Szlagów.
* * * * * * *
Kończąc tę "spowiedź", widzę, że: "Więcej grzechów nie pamiętam..." Jeżeli sobie coś ważnego jeszcze przypomnę, to dopiszę. Ale zaznaczam (co miałem zwyczaj często powtarzać), iż mam ... jakieś dziury w rozumie i pamięci.
Jak do ich powstania doszło? Otóż kiedyś w dzieciństwie wybrałem się z
bratem Władkiem zrywać dojrzewające orzechy z drzewa (które jeszcze do
dziś tam rośnie). Dla obierania orzechów ze skórki wziął scyzoryk i włożył go do
kieszeni, otwarty, i wyszedł wysoko na drzewo. Ja zostałem na ziemi, żeby
zbierać to, co spadnie. W pewnym momencie poczułem, jak by mnie cos trzymało
za włosy. Sięgnąłem ręką, a to - scyzoryk wbity w czaszkę. Pobiegłem z
krzykiem na dół
do domu, po ratunek do Mamy i... padłem na podwórku; to scyzoryk zawadził o sznur
rozciągnięty do suszenia bielizny i tak doszło do powalenia mnie. Mama,
pobudzona krzykiem, przybiegła, zobaczyła, wyciągnęła scyzoryk z czaszki i
...
padła zemdlona. Gdy przyszła do siebie, zaniosła mnie na łóżko i kazała
leżeć. Zrobiła słodkiej herbaty i głaskała.
- Choryś? - zapytała.
- Trochę -
odpowiedziałem. Ale w sumie byłem bardzo szczęśliwy, że Mama dba o mnie,
jakby miała tylko mnie i że ma dla mnie czas.
Od tego właśnie czasu, gdy czegoś sobie nie mogę przypomnieć, to wymawiam się: Mam dziurę w mózgu i pamięci; albo gdy czegoś nie mogę zrozumieć, to mówię: W dzieciństwie pod tym orzechem ulało się mi trochę rozumu!
Tym razem chciałem, żeby ta dziura w głowie i w pamięci przypadła akurat w miejscu, gdzie mogłyby pojawić się wspomnienia o jakichś większych grzechach moich lub cudzych. Nie pisałem o nich. Wprawdzie świat czeka na grzechy i skandale. Zło się dobrze sprzedaje, zwłaszcza jeśli ono by pochodziło ze środowiska księży. Ale jesteśmy nim już przeciążeni, przejedzeni. Wiedzą o tym podobno ci, którzy siedzą przed telewizorami. Mówię "podobno", bo dokładnie nie wiem, ponieważ obecnie nie mam telewizora. Gdy go miałem, to codziennie zło, np. zabójstwo, zdrada, czy przemoc były "w zasięgu ręki".
Przepraszam czytelnika, że zanudzałem go wyliczaniem swoich wydarzeń i czynów. Po prostu ... lubię się chwalić. Przeważnie unikam zwyczajowych imprez osobistych jak imieniny, urodziny, jubileusze. Starałem się np. żeby niespostrzeżenie minęło dwudziestopięciolecie mojego proboszczowania, i tak właśnie minęło; albo podobnie, w ubiegłym tygodniu, siedemdziesięciolecie moich urodzin. Dlaczego? Bo z takich okazji bliźni silą się na wymuszone pochwały i panegiryki, a zawsze przy okazji pominą, co najważniejsze, a wydobędą, co nieprawdziwe. Dlatego mówię bliźnim: "Nie silcie się na pochwały, od chwalenia siebie specjalistą jestem ja. Zostawicie mnie to zadanie, bo najlepiej wywiążę się z niego!"
Najbardziej jednak przechwalam się - życiem. W dniu święceń Mama mi mówiła, że urodziłem się w czepku. Wierzę temu, widzę ten "czepek" zwłaszcza w tym, że w ogóle żyję. Dziękuję Bogu za życie, gdy sobie przypomnę ten epizod ze scyzorykiem w czaszce, tych Niemców celujących do mnie, ten wybuch w kuchni, tę chorobę w czasie studiów, to przesłuchanie milicyjne między lufami dwóch pistoletów, ten krwawy napad na mnie na plebanii, albo ten poślizg maluchem pod zamkiem Tropsztynem, który zakończył się podwójnym przekoziołkowaniem autka i jego zniszczeniem, przy pełnym zachowaniu mojego życia i zdrowia (stąd obecny mój kolejnyn maluch jest darem właśnie pana Andrzeja, burgrabiego z Tropsztyna). Świadkowie mówili: "Widocznie Pan Bóg chce jeszcze księdza mieć!".
Więc za życie, darowane mi 8 grudnia 1937, i
wielokrotnie potem mi ocalone, będę Bogu dziękować - za to,
że mnie Pan Bóg po prostu chciał mieć!
* * * *
* * *
PS. Powyższy tekst
autobiografii, choć jeszcze niedopracowany, publikowałem tu na gorąco, w trakcie
jego pisania, w dniach 09-15 grudnia 2007 r., aby zainteresowani i znający te tematy mogli
jego szczegóły w razie potrzeby sprostować albo uzupełnić. Dziękuję!
Ostatnią poprawkę wprowadziłem 24 stycznia 2008. xstp.
◄ CZĘŚĆ
1
◄ CZĘŚĆ
2 CZĘŚĆ 3
Po 70.
►
MOJA GENEALOGIA
►
HOME-TROPIE
►
Str.pryw.-genealog.
PIETRZAKOWIE.Pietrzak,
JANIKOWIE.Janik,
FIUTOWIE,
SZLAGOWIE Nadto:
Gierałt.GIERAŁTOWIE
Do strony Pietrzakowie. Genealogia.
Pietrzak
Do strony Fiutowie i Kurczabowie. Genealogia.
Fiut. Kurczab. Bołoz
Do strony Janikowie. Genealogia.
Janik
Do strony Szlagowie. Genealogia. Szlaga/Ślaga
Powrót do Strony
głównej witryny TROPIE