|
◄ CZĘŚĆ
1
CZĘŚĆ 2
CZĘŚĆ 3 ►
Po 70.
►
MOJA GENEALOGIA ►
HOME-TROPIE
►
5. W PLEŚNEJ
Na pierwszą parafię, moją pierwsza miłość, zostałem skierowany po wakacjach nieco dłuższych niż mieli moi koledzy, bo dopiero w połowie sierpnia 1963 r., podobno z uwagi na moje zdrowie. Do Pleśnej przybyłem na Wniebowzięcie NMP, akurat na uroczystość Patronki tej parafii, czyli na odpust. Pleśna kiedyś, przed wojną, miała opinię, zwłaszcza w środowisku tarnowskich Żydów, uzdrowiska dla Tarnowa. Ale teraz żadnych obiektów uzdrowiskowych już nie było.
Zamieszkałem w budynku parafialnym, w którym kiedyś funkcjonowała szkoła, a teraz prawo do niego, jako do dobra fundacyjnego, a więc specjalnym dekretem upaństwowionego, rościło sobie Państwo. Był on solą w oku władzy także dlatego, że odbywała się w nim nierejestrowana nauka religii. Uprzedzano mnie, że każdego dnia mogę z tego domu być wyrzucony. No, nie ma sprawy, mówiłem sobie. Naprzeciw domu był mały, a tajemniczy wzgórek, miejsce po dawnym kościele. Było tam kilka pustych grobowców. Przecież kiedyś chrześcijanie nawet w podziemnych cmentarzach spędzali czas i sprawowali liturgię... Skoro niektórzy kapłani w tym czasie za uczenie religii przebywali w aresztach, to takie pomieszczenie, bez krat, byłoby nawet luksusem. Nie miałem obaw, że mnie "władza ludowa" stamtąd wyrzuci. Mój ówczesny dobytek, zwłaszcza książki, mógłby się łatwo zmieścić w tym sąsiednim pomieszczeniu.
Tymczasem trzeba było wykonać kilka domowych "inwestycji" w domu parafialnym: potrzebowałem klamki do drzwi z kluczem, zamknięcia do okien i jakiejś toalety. Wodę przynosiło się z daleka. Ludzie o mnie dbali. W sąsiedniej parafii Piotrkowice mieszkający w lesie bandyta napadł właśnie na plebanię i ciężko pobił proboszcza. Więc jakaś babcia przyniosła siekierę i ukryła pod moim łóżkiem, żebym miał coś na obronę, bo drzwi wejściowe są spróchniałe, a najbliższe domy dość daleko...
W mieszkaniu spędzałem jednak w ciągu dnia niewiele czasu. Kupiłem sobie rower i dojeżdżałem nim do punktów katechetycznych w Rychwałdzie i Rzuchowej (katechizacja to była moja wielka miłość!). Wracałem nieraz dopiero późnym wieczorem, bo prowadziłem indywidualne zajęcia ze słabszymi uczniami, a po lekcjach wyruszałem na rowerze w teren, do rodzin moich dzieci, zwłaszcza tych zaniedbanych, na uzupełniająca katechezę. Podobało się to księdzu proboszczowi, ale ludziom - nie wszystkim. Bo tak bez zapowiedzenia, mieszkanie nie wysprzątane... Zwłaszcza w Rzuchowej było trochę sprzeciwów. Zaglądałem też do domów czterech rodzin jehowitów (w Pleśnej, Rychwałdzie i Rzuchowej) i nawet miałem z nimi wspólny język. Posyłali mi dzieci na katechizację.
Punkty katechetyczne nie były rejestrowane, aby nie podlegały państwowemu nadzorowi ideologicznemu i personalnemu. Przeciw takim trwała blisko trzydziestoletnia wojna. Nie otrzymywały z gmin zezwolenia na zakup opału, katecheci, uczący zresztą darmowo, byli nękani, najemcy lokalów także, dlatego znaczna część tych punktów mieściła się w starych opuszczonych i przeznaczonych do rozbiórki domach. Taki właśnie był lokal u Bilskich w Rzuchowej. Właścicielka domu, staruszka, nie bała się konsekwencji, a drewniany domek nie nadawał się na jej pobyt. Kiedy przyszedł wizytator, żeby zwizytować nauczanie i ukrócić samowolę uczącego bez pozwolenia wikarego, a nastał czas na przerwę, stanął w drzwiach, żeby mu dzieci (klasa IV) nie uciekły na podwórko. A te zrobiły to wtedy przez dużą dziurę w ścianie pod oknem; tam zetlałe dwie belki już wcześniej wypadły. Kiedy już klasa była bez dzieci, w tonie stanowczym poprosiłem wizytatora, żeby opuścił lokal. A on zapytał: "Przez które drzwi?". "No, myślę, że przez te same, co dzieci, bo są tam bez opieki" - odpowiedziałem. I tak rozeszliśmy się w "pogodnym" nastroju.
Z okazji Wszystkich Świętych otrzymałem ofiary na wypominki za zmarłych. Przypomniałem sobie wtedy, że kiedyś w chorobie i niedoli otrzymałem na leki pomoc od ks. prof. Brudza z funduszu Caritas Kapłańskiej. I wtedy przyrzekłem, że kiedyś to oddam. Więc całą kwotę wypominkową, uradowany, zaniosłem teraz ks. Brudzowi w Tarnowie. Nie przyjął...
W jesieni zacząłem marzyć o utworzeniu jakiegoś chóru. Przecież w liceum i w seminarium z zapałem śpiewałem w kilku niezłych chórach. Wziąłem więc do ręki podręcznik Sikorskiego i jakieś inne i zacząłem studiować muzykologię. Na Boże Narodzenie chór z Pleśnej zaśpiewał już kilka kolęd, a jako pierwszą: "W górę serca i czoła". Ta kolęda stała się sztandarową - jako pierwsza dla każdego później przeze mnie założonego chóru. A było ich kilkanaście. Na Niedzielę Palmowa i Wielki Tydzień przygotowaliśmy Pasję. Trzeba przyznać, że chór to w każdej parafii bardzo ważna grupa. To bardzo użyteczna liturgicznie wspólnota, głęboko związana z parafią i najczęściej przy kościele gromadząca się grupa; spotkania chóru to także sposób na kulturalne formowanie i wyżycie się młodzieży, a także, niekoniecznie osobno, ludzi w podeszłym wieku, gdzie indziej już jakoby zbytecznych.
Po świętach - kolędowanie. Bardzo to ciężki okres dla kapłanów, bo po wielogodzinnym katechizowaniu trzeba iść "w teren". Wraca się nieraz o 23.00, a rano już np. o 6.00 trzeba być w kościele. I tak przez niekiedy kilka tygodni. Kolędowanie dla mnie było o tyle trudne, że tkwiły we mnie jakieś uprzedzenia względem ofiar przyjmowanych z tej okazji; dość na ten temat nasłuchałem się w dzieciństwie i młodości, myślałem, że to wszystko prawda... Mimo to pozwoliłem sobie wkładać pieniądze do kieszeni, bo mi wpadł do głowy jeden pomysł. Mianowicie ks. proboszcz Skumiel zaczął instalować ogrzewanie kościoła; nawet coś tłumaczył radzie parafialnej, że to konieczne także dla zdrowia księdza wikariusza, który nie może pracować dzień w dzień w kilkustopniowym lub większym mrozie. Ale narzekał na ambonie, że ofiar nie wystarcza. Po ukończeniu kolędowania położyłem więc całą otrzymaną kwotę na tacę w czasie zbiórki ofiar na zakup pieca. Ks. proboszcz się zorientował i przypomniał mi, że śpię jeszcze na pożyczonym łóżku...
Po roku wypróbowałem już kolędowanie z zaszytymi kieszeniami.
A proboszcz miał rzeczywiście ogromne trudności materialne. Przyszedł bowiem na plebanię z murem już pękniętym jakby na dwie odsuwające się od siebie połowy. Oszczędzał pieniądze na przyszła budowę. Gospodyni nie było, tymczasowo gotowała jego Matka i też czyniła w kuchni oszczędności. Zdarzało się, że po dziesięciogodzinnym katechizowaniu (dobrze, że choć dzieci miałem cudowne i grzeczne!) wracałem wieczór śmiertelnie głodny. Dostawałem na pierwsze danie np. krupnik bez żadnej "wkładki", a na drugie - nieomaszczone ziemniaki z odchudzonym kwaśnym mlekiem. Ale nie odczuwałem, żeby w tym obyczaju było coć niedobrego. Dziwiło mnie tylko to, że tyle się wówczas słyszało i pisało o tych księżach-pasibrzuchach.
Wnet po skończonej kolędzie dostaję wezwanie na komendę Milicji Obywatelskiej
w Tarnowie "w sprawie własnej". Wiedziałem, że to może być coś groźnego. I
tak było. Ja z jednej strony biurka, pan oficer z drugiej. Wyjmuje z
szuflady broń, odbezpiecza, kieruje i trzyma w stronę mojego serca. Lewą
rękę trzyma w uchylonej szufladzie i zabawia się drugim rewolwerem, jakby na
wypadek, gdyby pierwszy się zaciął. Czasem tylko odkłada go, żeby przekładać
kartki w specjalnej teczce:
- Ho, ho, ho, mam tu dużo na obywatela, taki młody, a już tyle...
- Na przykład?
- W czasie kolędy robiliście naciski na żonę ob. N., żeby wpłynęła na
niewierzącego męża, by zmienił swoja praktykę życiową i chodził do kościoła.
Czy to prawda?
- Nie wiem, nie pamiętam, ale co w tym by złego było? Jakie to miały być
naciski?
- No, namawialiście żonę, żeby wpłynęła...
- A co w tym złego, gdybym rzeczywiście "namawiał"?
- To był sekretarz Partii!
- Nie wiedziałem, nie mam zwyczaju zaglądania do legitymacji partyjnych.
- Namawiacie ludzi do wiary...
- A czy jest w tym coś złego, od czego jest ksiądz?
- Czy jest coś w tym złego? Zadecyduje sąd!!!
- Sąd może zadecydować, ale to nie będzie jeszcze oznaczało, że to, co
czynię, to coś złego.
- O, jesteście obywatelu za młody, żeby kwestionować sądownictwo w państwie klasy
robotniczej!
- No, te sady same nie wierzą w swoją nieomylność, bo przecież istnieje w
prawie instytucja odwoławcza od wyroków sądowych.
- No to wnet zobaczycie, jak to działa. Wracajcie do domu i czekajcie na
ciąg dalszy. Skończymy z wami!
Wychodziłem, cofając się tyłem, żeby widzieć, jak padają strzały. Ale nie padły. Wróciłem do domu. W lutym czy marcu dowiaduję się, że w agresywnym antyreligijnym tygodniku "Argumenty" jest moje nazwisko. Argumenty to czołowe wówczas pismo ateizujące, służące także działaniom represyjnym względem duchowieństwa. Kto znalazł się na jego stronach, mógł się spodziewać przykrych konsekwencji. Kupiłem numer. Tadeusz Szuster opisywał tam najpierw księdza biskupa Ablewicza, który m.in. urządzał jakieś nielegalne spotkania opłatkowe z pielęgniarkami, a te wpatrzone były w niego jak w bóstwo... Naraził się także ks. Kępa z parafii ks. misjonarzy, bo usiłował skłonić jakieś małżeństwo do ślubu. A że takie praktyki jątrzenia i takie zło szerzy się także poza Tarnowem, na terenie diecezji, to przykładem jest ks. Stanisław Pietrzak, wikariusz w Pleśnej. I tu następuje opis, jak to "pod nieobecność męża usilnie nalegał na jego żonę, żeby skłoniła męża do zmiany postawy i praktyki życiowej" (cytat z pamięci).
Ks. biskup Ablewicz fragmenty tego artykułu przeczytał w Seminarium klerykom, podsumowując: "Właściwie, z naszego punktu widzenia, to same pochwały pod adresem diecezji". Chodziłem odtąd po Pleśnej z zadartym nosem, dumny jak paw, że mnie zauważono, choćby w Argumentach!
I jeszcze jedno zdarzenie z dziedziny rozdziału Kościoła i Państwa. Z ofiar
kolejnych wypominków kupiłem komplet do siatkówki na podwórko przy domu
parafialnym. Kiedy przystąpiłem do urządzenia boiska, dowiaduję się, że
plac wydzierżawił sąsiad na pasienie krów. Szkoda, że mnie wcześniej o tym nie
powiadomiono, bo inwestycję zapowiadałem wcześniej. Więc dzwonię teraz do kierownika
miejscowej Szkoły Podstawowej, nowej, jeszcze bez wyposażenia sportowego dla
dzieci, że chcę ofiarować szkole komplet do siatkówki.
- Proszę księdza, to przez telefon o takiej sprawie? Nie wie ksiądz, na
jakie niebezpieczeństwa naraża ksiądz szkołę, a właściwie mnie?
- Przepraszam, rzeczywiście nie wiedziałem...
Co było z tym kompletem zrobić, nie mam go gdzie trzymać w domu. Pełny
oburzenia na tę rzeczywistość rozpaliłem ognisko i... (nie powiem, co
dalej!).
6. W SZCZAWNICY
Szczawnica, miejscowość uzdrowiskowo-wczasowa w górach, to coś jakby dla mnie, podobno niezbyt zdrowego. Przybyłem tu jako wikariusz w roku 1965, ale znałem tę miejscowość wcześniej, bo przecież w sąsiednim Krościenku mieszkałem i uczęszczałem do Liceum Ogólnokształcącego. Przejazd nie stanowił problemów, bo dobytek mój łatwo zmieścił się w niewielkiej bagażówce, a obszerniejsza dokumentacja milicyjna o mnie z Tarnowa przyjechała do Szczawnicy innym pojazdem. W Szczawnicy zajmowałem najpierw średnio przestronny pokój, potem przeniesiono mnie do bardzo maleńkiego pomieszczenia na poddaszu o powierzchni 3x3 m., w końcu zamieszkałem znów w nieco obszerniejszym pokoju w domu parafialnym. Dobrze, że wtedy książek, na które zawsze byłem bardzo chciwy, drukowano mało, więc i szaf nie musiało przybywać.
W unikaniu większych zakupów pomagało mi i to, że wróciłem do wypróbowanego już w Pleśnej sposobu kolędowania z zaszytymi kieszeniami. Był to chyba błąd, zakończył się małym sporem, ale za radą ks. biskupa Ablewicza rzecz na nowo przemyślałem i raczej zrozumiałem, że ta sprawa nie jest tylko moją osobistą i że trzeba dostosować się do istniejącego obyczaju, bo on ratuje niejedną trudną sytuację materialną parafii lub księdza (w tym czasie jedynym źródłem utrzymania księży były dobrowolne, a więc nieregularne i bardzo niepewne, ofiary wiernych). Mimo tego jakoś do ostatniego w życiu moim kolędowania nie przełamałem się całkowicie i nie wyzbyłem zahamowań w przyjmowaniu kolędowych ofiar.
Proboszczem w Szczawnicy formalnie był jeszcze ks. Michał Matras, który często opowiadał o pobycie w Dachau, i o tym, jak niewiele w sumie potrzeba człowiekowi do życia. Wierzyłem mu bez wysiłku. Jednak de facto liturgią i duszpasterstwem w kościele kierował starszy już wikariusz, ks. Stanisław Wach. Miał on cztery jakby hobby duszpasterskie, które łatwo przeszły na mnie, bo po prostu były zgodne z moimi wcześniejszymi odczuciami i poglądami.
Najpierw utwierdził mnie w tym przekonaniu, że można, nie korzystając ze zbiorów przykładów kaznodziejskich, interesująco i przekonująco mówić na ambonie na podstawie samego Pisma św. Ks. Wach pewnie by teraz nie urządzał Niedziel Biblijnych, poświęconych mówieniu o Biblii. On każdej niedzieli mówił Biblią. To też był duch ks. Blachnickiego. I tak powinno być. Już w parafii Pleśna wszystkie uczone przeze mnie dzieci na każdej lekcji miały przed sobą Nowy Testament. A daleko później, w Tropiu, zaopatrzyłem biblioteki szkolne w egzemplarze Biblii Tysiąclecia w ilości wystarczającej dla najliczniejszych klas. Podobnie i w kościele mieliśmy po dwa egzemplarze Pisma Świętego na każdej ławce, aby można było je zbiorowo otworzyć niekiedy w czasie kazania, niekiedy z okazji sakramentu pokuty, a niekiedy w czasie adoracji Najświętszego Sakramentu lub wspólnego dziękczynienia po Komunii św. Wielu ludzi korzystało z nich także indywidualnie, np. w czasie oczekiwania na mszę lub z okazji spowiedzi i w ogóle podczas dłuższego przebywania w kościele. Wiem, że nawet informowano o tym w jakiejś kościelnej prasie w Wielkopolsce jako o ważnej innowacji w duszpasterstwie w Tropiu i że gdzieś nas już naśladują.
Dalej, u ks. Wacha interesujące było to, że bardzo lubił dbać o jakość głosu w kościele. Bez przerwy majstrował przy wzmacniaczu i całym urządzeniu nagłośniającym liturgię w kościele. Słusznie, starał się bowiem, żeby do słuchacza docierał głos czysty, klarowny i przyjazny. Był to ważny element jego troski o liturgię. Po opuszczeniu Szczawnicy czyniłem to samo, troszcząc się o nagłośnienia lub zakładając nowe, gdzie to było mi dozwolone (w tym także i w jednej szkole).
Trzecim hobby ks. Wacha była liturgia posoborowa. Przyjaźnił się z ks. Blachnickim w Krościenku. Od niego przejmował teksty śpiewów liturgicznych, pod jego wpływem okazywał wielkie zrozumienie dla duszpasterstwa biblijnego i idei reformy liturgicznej. Niby drobny, a jednak bardzo ważny szczegół: ustaliliśmy, że krzesła celebransa i służby ołtarza nie powinny być ustawione wprost naprzeciw wiernych, lecz tak, aby ołtarz był w centrum wszystkich: celebransa, służby i wiernych. Mówiliśmy między sobą, że jak nie było dotąd mszy "plecami do ludu", tak nie będzie po soborze mszy "twarzą do ludu". Msza św. bowiem celebrowana jest zawsze twarzą do ołtarza. Ołtarz jest znakiem Chrystusa - który jest kapłanem, ofiarą i ołtarzem. A obecność Chrystusa i jego cześć w Mszy św., która jest "fons et culmen" (źródło i szczyt), jest ponad wszystko, także ponad obecność i cześć w tabernakulum.
Szkoda, że dość powszechnie w naszym Kościele nie trzyma się tej zasady, że często szereg złożony z kapłana, lektorów i ministrantów staje naprzeciw zgromadzenia, jakby od niego oczekiwali adoracji niby aktorzy. I szkoda, że nadal centrum liturgii bywa tabernakulum kosztem ołtarza. Ku tabernakulum kierują się ukłony i inne gesty czci kapłanów i ministrantów: przyszliśmy niby celebrować dzisiejszą Mszę świętą, a honorujemy stale tę "wczorajszą", której sakramentalnym przedłużeniem jest obecność w tabernakulum. Konsekrujemy Eucharystię niby dla ludu, a gdy przyjdzie Komunia, korzystamy przeważnie tylko z tego, co w tabernakulum. No i ta szkoda, że nadal przeważnie brak jest tak ważnego znaku mszalnego, jak łamanie się Chlebem Eucharystycznym z uczestnikami Mszy. Nieco na siłę wprowadza się przekazywanie znaku pokoju, a zaniedbuje wskazany przez przepisy i i tradycję Kościoła znak dzielenia się łamanym Chlebem! Te właśnie idee, szerzone przez ks. Blachnickiego i obecne w dzisiejszych przepisach mszalnych, były przedmiotem rozmów i dyskusji przy stole. To mi zostało w pamięci do dziś (do dziś brak mi przy stole kapłańskich rozmów o liturgii i teologii).
Ks. Wach miał jeszcze jedno małe hobby: prowadził liturgiczną scholę, wygrywając melodie na skrzypcach. Więc i ja w dzień ostatniego egzaminu wikariuszowskiego kupiłem sobie ... gitarę! Moda na nią wtedy właśnie się zaczynała. Grać trochę umiałem już kilka miesięcy wcześniej, bo narysowałem sobie struny i poprzeczki na okładkach jednej książki i odpowiednio wprawiałem palce do gry. Po kilku dniach, ucząc młodzież, już mogłem wystukiwać melodie śpiewów liturgicznych i Ewangelii w piosence. Ks. Wach został administratorem parafii, więc musiał odstawić skrzypce, a swoją śpiewającą grupkę przekazał mnie. I tak wnet powstał chór czterogłosowy, schola młodzieżowa, schola dziecięca i jeszcze trzy schole z uczniów klas siódmych, których przygotowywałem do Bierzmowania. Odtąd na każdej z pięciu mszy niedzielnych mogła jakaś grupa wykonywać antyfony mszalne i psalmy między czytaniami.
Zwłaszcza młodzież jakby lepiła się do gitary. Gdy na dekanalnej lekcji pokazowej w roku 1966 ku uczczeniu Milenium chrztu Polski, na której młodzież przy gitarze śpiewała piosenkę o tysiącletniej wędrówce Ludu Bożego i dwaj biskupi obserwowali śpiewających uczniów, prysły zastrzeżenia bpa ordynariusza wobec tej formy muzyki w katechezie, które miał po słynnych rekolekcjach z gitarą ks. Sierli w Krynicy. Religijna piosenka z towarzyszeniem gitary mogła odtąd już na stałe gościć w duszpasterstwie młodzieży, a mnie wolno było przechwalać się mianem pierwszego gitarzysty w diecezji.
Tu, w Szczawnicy, przeżyłem uroczystość Tysiąclecia Chrztu Polski połączoną z uczczeniem Królowej Jasnogórskiej w pustych ramach (na skutek aresztowania obrazu w Częstochowie). Z chęcią podjąłem odpowiedzialność za śpiewy ludu i zespołów.
Były to trudne czasy gomółkowskiej walki z Kościołem. Odpowiednie służby czuwały nad formami duszpasterstwa młodzieży; niepokoiły ją zwłaszcza powstające schole i oazy, i katechizacja. Śledziły każdy krok duszpasterzy młodzieży. Miałem w Szczawnicy dwóch takich "aniołów stróżów", jednym z nich był kolega z mojej klasy maturalnej. Przyznał mi się w końcu, jaką ma funkcję.
Kiedy urządzało się pielgrzymki młodzieżowe, trzeba to było czynić w
najwyższej dyskrecji. Wyruszyłem raz z grupą młodzieżową na pielgrzymką do
Kalwarii, w połowie pieszo przez Lubań i Turbacz. Wracaliśmy
pociągiem. Młodzież była nauczona nazywać mnie wujkiem. W wagonie śpiewaliśmy
piosenki religijne przy gitarze. Przyłączyła się do nas jakaś
dziewczynka i z wielkim entuzjazmem próbowała śpiewać. Jej ojcu bardzo sie
to nie spodobało. Odciągnął ją od nas, a mnie zapytał:
- Ma pan pozwolenie na prowadzenie wycieczki?
- A pan ma pozwolenie na kontrolowanie wycieczek? - odpowiedziałem pytaniem
na pytanie.
Wiedziałem jednak, że to się źle skończy. Pan na przystanku wyszedł na peron, pokazał konduktorowi jakąś legitymację i wysłał go gdzieś, chyba do telefonu. Konduktor powrócił, sprawdził bilety, dokąd jedziemy. W Nowym Targu czekało mnóstwo sokistów (milicji kolejowej) i zwykłej milicji. Ale nas w tym wagonie już nie było, bo przezornie udzieliłem mojej młodzieży wskazówki, że ma się rozejść po całym pociągu, a do Szczawnicy wracać różnymi autobusami. Bałem się bardzo, bo niektórzy byli niepełnoletni, z kasy siódmej zaledwie. Na drugi dzień bardzo starannie prowadziłem wywiady, czy wszyscy z moich pielgrzymów są już w swoich domach.
A po wakacjach jakiś agent, wprowadzony przez tę młodzież w błąd, w liceum w Krościenku prowadził przesłuchanie, co to za nauczyciel organizuje wycieczki i prowadzi takie antysocjalistyczne wychowanie. Niezależnie od tego, już od pierwszej parafii byłem na muszce ubeków (=esbeków) i tu, w Szczawnicy. Tak poważnie wzięli sobie meldunek z milicji tarnowskiej, że jestem elementem wywrotowym, że ile razy dokonało się w Szczawnicy jakieś większe wykroczenie kryminalne, razem z różnymi recydywistami na milicję wzywano i przesłuchiwano również i mnie. Korzystano też z takich pozorów, by mnie po prostu nękać.
Praca w Szczawnicy była jakby pracą wśród "swoich", miałem tam także sporo kolegów i koleżanek szkolnych. Grupy śpiewacze stawały się też jakby moimi bliskimi rodzinami. Ale z nadmiaru zajęć z nimi i z braku wypoczynku wyczerpało się moje zdrowie. Bardzo zeszczuplałem. Nadto badania kontrolne moich płuc wzbudziły niepokój. Początkowo nawet w Nowym Targu mówiono o konieczności natychmiastowego leczenia sanatoryjnego.
W czasie autobusowych dojazdów na badania i siedzenia w poczekalniach lekarskich nauczyłem się ... międzynarodowego języka esperanto; po jakimś czasie złożyłem egzamin u profesora Sygnarskiego na UJ w Krakowie. Ta znajomość esperanta przydała się mi nieco później
W trakcie tych badań lekarskich i niepokojów o zdrowie otrzymałem przeniesienie do pracy w
Dębicy. Jak się okazało - nie na odpoczynek! Żeby nie zamęczyć się
pożegnaniami i nie przeżywać bolesnych rozstań, spakowałem się nocą i wyjechałem wczesnym rankiem. Załadunek
małej bagażówki wymagał tylko jednego pomocnika.
7. W DĘBICY
W 1969 roku w Dębicy przy kościele Matki Boskiej Anielskiej nie było jeszcze parafii, był to rektorat na terenie parafii św. Jadwigi. Ale osiedla się rozwijały, przybywało też dzieci i młodzieży w szkołach. W pewnym okresie uczyłem po 36 godzin tygodniowo. Oczywiście bez zapłaty. Była to więc wielka szansa na sprawdzanie swego powołania. Tym bardziej, że warunki nauczania były więcej niż trudne. Nauka odbywała się w podziemiach kościoła, czterech uczących na pełne etaty w dwóch salach, przedzielonych tylko ścianką pilśniową. Nadto przez pierwsza salę, w której uczyłem, dzieci przechodziły do drugiej. Okno niewielkie, pod sufitem, raczej nie otwierane, bo żwir, kurz czy błoto z jezdni wpadały do wnętrza. Ale w tych pomieszczeniach ćwiczyłem jeszcze gitarową grupę młodzieży, scholę szkolną i grupę apostolską dzieci różańcowych.
Po całodziennej pracy nie dało się spać. Mieszkałem bowiem na prywatce u dawnych wysiedleńców ze Wschodu, dobrych ludzi Grabowskich, ale w starym drewnianym domu, w jednej ciemnej izbie, z wyjściem wprost na chodnik przy międzynarodowej trasie E-4, na tym odcinku - brukowanej. Szyby w oknach brzęczały, drzwi skrzypiały, a nawet woda w wiaderku (bo wodociągu nie było!) sama się kołysała, gdy nocami krążyły tędy np. czołgi radzieckie między Ukrainą a Legnicą nad Odrą albo bazami w NRD.
Ciekawostką kościoła było to, że socjalistyczne przedsiębiorstwo Ruch przysyłało tu nadmiar tygodników Gość Niedzielny, aby w innych miastach ich nie było, a tu żeby były zwroty w nadmiarze. Zacząłem więc przed każdą Mszą niedzielną robić jakby przegląd prasy: co w dzisiejszym Gościu Niedzielnym należałoby przeczytać. I od tego czasu zwrotów nie było. Była to też okazja, żeby przed Mszą poćwiczyć trochę liturgicznych śpiewów, co bardzo ożywiało nabożeństwa.
Gdy już w 1971 r. powstała tu parafia, ks. proboszcz E. Limanówka ucieszył się
propozycją założenia parafialnego chóru. Ludzie przyszli, chętnie śpiewali,
choć umiejętności muzycznych i dyrygenckich nie miałem w nadmiarze. Mogłem
się niedawno bardzo cieszyć, gdy podczas uroczystości dwudziestopięciolecia pracy
obecnego dyrygenta, p. Adamka, i trzydziestopięciolecia istnienia chóru
zastałem jeszcze pięciu wiernych pierwszych chórzystów, a sam chór mógł się
pochwalić wielkimi osiągnięciami, w tym sukcesami na festiwalach dzieł
operowych.
8. W PIWNICZNEJ
Po czterech latach pracy w Dębicy, w 1973 r., przeniesiono mnie do Piwnicznej nad Popradem. Miejscowość ładna, górska, rekreacyjno-uzdrowiskowa. Katechizacji 23 godziny tygodniowo - to podobno aż za dość dla nauczyciela, ale dla księdza, mimo pełnego udziału w duszpasterstwie parafialnym, co oznacza celebrowanie mszy, co najmniej dwukrotną może dwugodzinną obecność w konfesjonale rano od szóstej i wieczorem do siódmej, to dla młodego księdza wydawało się za mało. Ale nie było tu sprzyjających okoliczności, by zająć się tworzeniem specjalnych grup, służących życiu parafialnemu.
Więc może dla misji coś? A właśnie nadszedł czas, by praktycznie wykorzystać swój misyjny zapał, znajomość esperanta oraz tę skłonność esperantystów do przynajmniej korespondencyjnego przekraczania granic. Wcześniej nawet, bo już z Dębicy wysłałem do międzynarodowej prasy esperanckiej ogłoszenie, że jako chrześcijanin katolik pragnę korespondować z niekatolikami, a nawet niewierzącymi na tematy religijne, moralne i światopoglądowe. Swoją inicjatywę nazywałem "Misia Esperanto-Servo". Nie było masowego odzewu, ale jednak wystarczająco wielki, by się nieomal całkowicie zablokować pracą korespondencyjną: z jakimiś luteranami z Estonii, ateistą z Kanady, buddystami z Cejlonu i Australii, apostatką prawosławia z Bułgarii, astrologami z Brazylii, ateistą-żydem z Ałama-Aty, aktywistą komsomołu z Barnauł kolo Uralu, studentem z Madagaskaru, osamotnionym greko-katolikiem ze Lwowa itd. Czułem się księdzem w całym zakresie. Na zwykłej maszynie do pisania powielałem listy, a osobno, po kilka kartek w jednej kopercie, wysyłałem Pismo św. po esperancku do Rosji. Przy okazji brałem też udział w przemycaniu książek z Rzymu do Czechosłowacji, m.in. zagranicznych wydań książek przyszłego kardynała J.Ch.Korca z Nitry. Trwało to dotąd. dopóki owe przesyłki nie zostały zablokowane przez odpowiednie służby.
Aktywnie jako współorganizator uczestniczyłem także w wielkich spotkaniach esperanckich, np. w organizowanych przez ks. Zielonkę pod patronatem Komisji Ekumenicznej Episkopatu Polski międzynarodowych rekolekcjach w Gostyniu koło Poznania, czy Kongresie Katolickich Esprantystów Polskich w Częstochowie. Uczestniczyłem też w świeckich zgrupowaniach esperantystów, nawiązując kontakty misyjne. I tak w kongresie Polskiego Związku Esperantystów w Sopocie i w Międzynarodowych Feriach Zimowych na Słowacji. Dla bardziej świadomych religijnie, pragnących zaangażowania misyjnego esperantystów urządzałem nabożeństwa i Msze w esperanto w niektórych kościołach Nowego Sącza, Piwnicznej, Szczawnicy i Krościenku.
Oczywiście, komunie wydawało się, że to za dużo tego złego. Pilnie kontrolowali moje korespondencje. Musiałem więc dbać, aby nie narażać swoich wspólników w krajach komunistycznych. Ale nie zawsze się udało. Kiedy wracałem ze Słowacji, urządzono mi na granicy w Piwnicznej taka kontrolę, że przeglądnęli wszystkie kartki brewiarza i zapiski w kalendarzyku kieszonkowym, a nawet wyściółkę teczki oderwali, szukając tam ewentualnych materiałów szpiegowskich. Potem jeszcze dostałem wezwanie na wojewódzką komendę w Nowym Sączu i tam poddawano mnie przesłuchaniu ze wszystkich kontaktów międzyludzkich na Słowacji. Potem księdzu proboszczowi w Piwnicznej usprawiedliwiali się, mówiąc: "Bo on, Pietrzak, wszędzie narozrabiał".
Specjalnym rozdziałem był udział Międzynarodowym Kongresie katolickich Esperantystów w Rzymie w Roku Jubileuszowym 1975. O paszport na wyjazd do Włoch starałem się juz wcześniej, w roku 1973, gdy zapraszano mnie na kongres Esperantystów w włoskim Como. Ale na powiatowej komendzie MO odpowiedziano mi wtedy trzema zarzutami: Ksiądz nie poszedł do wyborów; ksiądz odwiedza rodziny cygańskie (na ulicy Słonecznej) i dużo wie o tej dębickiej zakale, a nie dzieli się z nami, którzy odpowiadamy za dobro socjalistycznego Państwa; ksiądz nawiedził w mieszkaniu ob. K. w sprawie nauki religii jego syna, nie zważając na jego stanowisko w Partii.
Teraz, w Nowym Sączu, zbyt długo się nie opierano, choć czułem, że w tym może tkwi jakaś tajemnica. Paszport otrzymałem, jak kilkadziesiąt innych osób z Polski. W Kongresie uczestniczyłem aktywnie tak w liturgii i obradach, jak i w programach wolnych. Gdy po tygodniu wracaliśmy do Polski, na kolejowej stacji i granicy w Cieszynie wyszukano mój numer paszportu w specjalnej księdze, kazano mi wynieść bagaże z przedziału i pod bronią wyprowadzono mnie do stojącego obok na peronie wagonu więziennego. Dwugodzinne przesłuchanie. O te dwie godziny dłużej trzymano pociąg na granicy. Przeszukali mnie dokładnie. Uczepili się tylko książki wydanej we Włoszech pt.: "Prymas kardynał Wyszyński, autobiografia w epigramach". Prawie same zdjęcia o tym "wrogu socjalizmu". A śledczemu chodziło tylko o to, z jakimi ośrodkami "reakcyjnej Polonii" się kontaktowałem, bo tylko one takie książki wydają. Faktycznie z nikim takim, więc zaprzeczanie nie było kłopotliwe. Po dwóch godzinach zabrano mi tę książkę i wypuszczono mnie z tego aresztu. Dalsza jednak droga do Polski trwała w przedziale w nastrojach pogrzebowych. Wszyscy przegryzali w sobie: Jakiego przestępstwa dopuściłem się w Rzymie, że mnie tak potraktowano! Najgorsze było to, że dałem się im zastraszyć zakazem, że nie wolno mi nikomu opowiadać o treści przesłuchania, bo oni będą o tym wiedzieć, ponieważ w przedziale jedzie ich człowiek. Głupi, uwierzyłem temu i faktycznie, jechałem milcząco. A towarzysze z kongresu i podróży męczyli się w sobie. I tak pozostało.
Pod koniec Kongresu w Rzymie otrzymałem propozycję, żeby podjąć pracę w redakcji esperanckiej Radia Watykańskiego, na miejsce Giacinto Jacobittiego i Duilio Magnaniego. Propozycja interesująca i nobilitująca, a służba w znacznej mierze o charakterze misyjnym. Po powrocie do Ojczyzny zgłosiłem to biskupowi ordynariuszowi. Ten odpowiedział: "To może równocześnie studia na tamtejszym uniwersytecie? Jaki kierunek by księdzu odpowiadał? Proszę się zastanowić, poduczyć języka włoskiego i przyjść za kilka tygodni". Ale stchórzyłem i zadania nie podjąłem. Ks. biskup też chyba o tym zapomniał. Widocznie Piwniczną przeniosłem nad Rzym. Ale jak się okazało nie na długo, bo czekała na mnie kolejna parafia.
Ale zanim tam się udałem, miałem w Piwnicznej kilka miesięcy później jeszcze ciekawe przeżycie. SB przeprowadzała śledztwo w sprawie, kto inspirował i kto prowadził rozbudowę prywatnego domu na Głębokiem w parafii Piwniczna, aby służył niedzielnym mszom. Tam katechizował ks. E. Kulig i on był inspiratorem, ale milicja czy SB nie miała wątpliwości, że to ks. Pietrzak, "bo on wszędzie narozrabiał" - jak powiedzieli ks. proboszczowi i dziekanowi, L. Siwadle. Ale byłem teraz odważniejszy. Na przesłuchanie poszedłem nie sam, lecz z włączonym magnetofonem w aktówce. Po powrocie przekazałem nagranie ks. Kuligowi, który miał wezwanie tam na drugi dzień, aby wiedział, jakie będą pytania i jak można odpowiadać. Rzeczywiście, odpowiedzi nauczył się prawie na pamięć. Śledczy wyrazili zdziwienie: "Co to jest, że obydwaj odpowiadacie prawie takimi samymi słowami?".
Niedługo potem, nie podejrzewam, że na życzenie sądeckiego
SB, przeniesiono mnie do Rzepiennika Biskupiego.
9. W RZEPIENNIKU BISKUPIM
Do Rzepiennika przybyłem w 1976 r. Były tam, na plebanii i przy kościele, jakieś nieporozumienia i trudności. Dość, że ks. proboszcz miał prosić biskupa w Tarnowie: "Dajcie mi wreszcie wikariusza z prawdziwego zdarzenia". Ale, chyba jakby na przekór, ks. biskup dał mu właśnie ... mnie!
No i był ten spór między nami, jeden, ale był. Oto uważałem, że jak zapowiada się adwentową wizytę u chorych na rozległym terenie dwóch wiosek, to ksiądz musi sam ustalić, który kierowca, czy który furman ma księdza wozić. Ks. proboszcz zapowiedział jednak, że ludzie mają sami się zorganizować. I nie zorganizowali się. Przyszedł dzień wizyt, nikt po mnie nie przyjechał. Odległość chyba do ośmiu kilometrów. Chorzy i staruszkowie czekają... Więc w końcu udałem się tam pieszo. Pojazdu zresztą nie miałem, a na błotniste drogi polne nadaje się tylko pojazd konny. Z tą posługa zeszło mi do północy.
Potem na plebanii było dość kwaśno, że ci ludzie nigdy się nie nauczą organizować się. Ale poza tym, to było OK!
Rzepiennik, miejscowość między wzgórzami, cicha i spokojna. Można było wreszcie coś wypocząć. No nie, nie dało się, bo znów powstała jakaś grupa jedna i druga. Śpiew, zbiórka leków na misje, redagowanie i przepisywanie korespondencji, w tym esperanckiej.... Sama już proza życia. Listonosze niekiedy łamali sobie głowę, że takie dziwaczne znaczki z dziwacznych krajów przychodzą do tego księdza wikariusza.
Tej prozy życia w Rzepienniku nie zdołała zakłócić nawet wiadomość o wyborze
kardynała Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Tu jakoś inaczej płynęły czas
i krew w żyłach. Dopiero parę miesięcy później, gdy Ojciec św. odbył
pielgrzymkę do Ojczyzny, znów mi zrobiło się gorąco. Dostałem bowiem
wezwanie do Urzędu do spraw Wyznań w Tarnowie w sprawie udekorowania sklepu
w Rzepienniku Suchym. No, nie byłem tego osobistym sprawcą. Ale kierowniczka
sklepu widocznie przed policją mną się zasłaniała, bo faktycznie było to z
mojego podszeptu.
- Czy ksiądz oszalał takie rzeczy robić i to naprzeciw socjalistycznej
szkoły?
- Panie, a czy tylko ja wtedy oszalałem? Przecież cała Polska w tych dniach
oszalała! - odpowiadam.
- Faktycznie..., faktycznie... - odpowiedział urzędnik ponuro.
10. W OCHOTNICY DOLNEJ
W Ochotnicy Dolnej w Gorcach znalazłem się w 1979 r. Zapewne za sprawą biskupa Bednarczyka, który pragnął tam rozwinąć ośrodek oazowy i zapewnić mu stałą lokalną obsługę duszpasterską. Przyroda tamtejsza, kultura przesiąknięta folklorem górali gorczańskich stwarza klimat dla oryginalnych przedsięwzięć. Powstały więc dwie schole liturgiczne, z myślą też o nadaniu im lokalnego kolorytu. Do odległych punktów katechetycznych dojeżdżam na rowerze, bo motorower się zniszczył. Przyłapał mnie na tym ks. biskup Piotr Bednarczyk, gdy podczas jego wizytacji zbyt spocony i nieco spóźniony przybyłem na rowerze do punktu katechetycznego w Młynnem. Zareagował: "A Twoje zdrowie? Zapomniałeś już, jak to było? Kup sobie coś bardziej sprawnego niż rower!"
W jednym z punktów, w prywatnym domu w Młynnem, odległym od parafii około 5 km, zaczęła powstawać kaplica mszalna na niedziele. Zaczęły się prace poszerzające i upiększające. Tajnym kanałem przyszła wieść, że przygotowuje się dla mnie w końcu areszt, mimo że komuna czuła się już bardzo niepewnie. Mieliśmy już Jan Pawła II w Rzymie, a w kraju przygotowywał się zryw sierpniowy.
W
trakcie oczekiwania na areszt czy na coś podobnego, przyszło do mnie wezwanie z Kurii...
◄ CZĘŚĆ
1
CZĘŚĆ 2
CZĘŚĆ 3 ►
Po 70.
►
MOJA GENEALOGIA ►
HOME-TROPIE
►
Str.pryw.-genealog.
PIETRZAKOWIE.Pietrzak,
JANIKOWIE.Janik,
FIUTOWIE,
SZLAGOWIE Nadto:
Gierałt.GIERAŁTOWIE
Do strony Pietrzakowie. Genealogia.
Pietrzak
Do strony Fiutowie i Kurczabowie. Genealogia.
Fiut. Kurczab. Bołoz
Do strony Janikowie. Genealogia.
Janik
Do strony Szlagowie. Genealogia. Szlaga/Ślaga
Powrót do Strony
głównej witryny TROPIE